Jan "Myslnik" Herman

PAŃSTWO VS KOŚCIÓŁ?

2011-11-10 08:48

 

/wypracowanie na temat zadany przez Onet/

 

Słowo „versus” oznacza po łacinie „kontra” (a właściwie „przeciwstawność”, bo „kontra” jest też obcojęzyczne). Ogłoszono więc apel o poszukiwanie idealnej relacji przeciwieństw.

 

Państwo – to przymusowa organizacja oparta na obywatelach wcielonych do niej wg. kryterium urodzenia i/lub pochodzenia, z nielicznymi wyjątkami. Jest reprezentantem Kraju i Ludności na arenie międzynarodowej (właściwie dyplomatycznej), a w stosunkach wewnętrznych jest wyłącznym zarządcą wszystkiego, co stanowi substancję Kraju i Ludności, mogącym co najwyżej udzielić cesji w tej sprawie.

 

Kościół – to organizacja religijna, oparta na dobrowolnej przynależności do grona ludzi wierzących w konkretnym obrządku, przy czym dla Kościoła Katolickiego (w Polsce: filii Kościoła Rzymsko-Katolickiego, o ten Kościół jesteśmy pytani) najczęściej dobrowolność przynależności jest domniemana, oparta na akcie chrztu dokonanym w niemowlęctwie oraz na ponad miarę trudnościach formalnych i presji moralnej stawianych apostatom.

 

W obu przypadkach – Państwa i Kościoła – mamy do czynienia z „umową sieciową”: pojedyncza osoba ma prawa i obowiązki, a „sieć” administruje zarówno prawami, jak też obowiązkami.

 

Najpoważniejszą różnicą jest podejście do sfery idei: Państwo jest nastawione na doczesność i pragmatyzm, choć od Konstytucji po „małe” akty prawne kieruje się (powinno) ideami i racjami. Kościół zaś odwołuje się do Opatrzności i z niej (lub z jej doczesnej wykładni) wywodzi wszelkie swoje racje.

 

Elementem wspólnym przynależności do obu organizacji jest powszechność i wielka trudność „wypowiedzenia” umowy.

 

Kościół katolicki (rzymsko-katolicki) nie zna instytucji autokefalizmu, jego wewnątrzpaństwowe filie nie są podmiotami w pełni suwerennymi i podmiotowymi, a struktura administracyjna ustanowiona jest „mimo” struktury administracyjnej Państwa, bywało, że „mimo” granic państwowych.

 

Kościół rzymsko-katolicki dla celów doczesnych ustanowił swoją reprezentację państwową, nie opartą na obywatelstwie, czerpiącą podmiotowość z postanowień hierarchii kościelnej, ze stolicą w Watykanie.

 

Za Wikipedią: Państwo Kościelne (łac. Patrimonium Sancti Petri - ojcowizna świętego Piotra) – państwo znajdujące się na terenie obecnych środkowych Włoch istniejące w okresie od 755 (lub 754 albo 756) do 1870 (zajęcie Rzymu po zjednoczeniu Italii) i rządzone przez papieży jako świeckich monarchów. Zostało założone przez Pepina Małego – króla Franków. Nadał on prawo do władania państwem papieżowi Stefanowi III. Państwo utworzono na terytoriach, które zdobyto podczas wojen z Longobardami. Powszechnie uważa się, że pozostałością po Państwie Kościelnym jest Watykan, ale w sensie prawno-międzynarodowym są to dwa odrębne podmioty prawa międzynarodowego, które łączy jedynie osobowość prawno-międzynarodowa Stolicy Apostolskiej, czyli – ogólnie rzecz biorąc – Biskupa Rzymu.

 

Stolica Apostolska, inaczej Stolica Święta (łac. Sedes Apostolica, wł. Sede Apostolica, Santa Sede) – siedziba papieży, także papiestwo, czyli władza zwierzchnia papieża w Kościele katolickim wraz z jej instancjami wykonawczymi, stanowiąca suwerenny podmiot prawa międzynarodowego. Jej siedziba mieści się w państwie Watykan, z którym jest połączona unią personalną i funkcjonalną. Stolica Apostolska sprawuje wyłączne zwierzchnictwo oraz suwerenną władzę i jurysdykcję nad Watykanem, który jest również jej własnością. Traktowanie Stolicy Apostolskiej i Watykanu jako odmiennych podmiotów, jakkolwiek uzasadnione z punktu widzenia ustrojowego, nie występuje jednak wyraźnie na gruncie prawa międzynarodowego. W stosunkach międzynarodowych nazwy te bywają stosowane zamiennie, a zaciągnięcie zobowiązania pod jedną z nich jest rozumiane jako wiążące dla obu.

 

Stosunki z poszczególnymi państwami „świeckimi” reguluje albo poprzez konkordaty (jak z Polską – RP), albo ad hoc.

 

 

*            *            *

Polityka i Tradycja

W powszechnym przeświadczeniu (podtrzymywanym przez Państwo i Kościół) stosunki między nimi nie są ze swej natury konfliktowe: Państwu przypisane są domyślnie role polityczno-administracyjne, Kościołowi zaś domyślnie – role duchowo-ewangelizacyjne. Rozdział kompetencyjny, wzajemną niezależność, regulują przepisy prawa.

 

O ile wierni nie mają tu szczególnych powodów do rozterek – będąc obywatelami Państwa mają swobodę wyznania, będąc wiernymi mają prawa i obowiązki państwowe – o tyle duchowni są „skazani” na ekwilibrystykę. Jako – z prawnego punktu widzenia – funkcjonariusze hierarchii Kościoła, która płynnie „rośnie” ku wieńczącym ją Konklawe i „urzędowi” papieskiemu, stają przed problematem lojalności w każdym przypadku, kiedy angażują się w czynną politykę (ew. kandydowanie, agitacja, poparcie) albo w przypadku pryncypialnych, choć niekiedy drobnych sporów. Niektóre spory bywają zasadnicze.

 

Państwo nie dopuszcza pluralizmu politycznego rozumianego jako alternatywne zarządzanie sprawami publicznymi (dobrami Kraju i Ludności). W ramach decentralizacji, nierzadko pozorowanej, dopuszcza cedowanie wprost lub poprzez zadania państwowe niektórych kompetencji na samorząd terytorialny (właściwie administrację lokalną), niektóre urzędy (np. komornicy, notariusze), a nawet organizacje pozarządowe. Zawsze jednak pod nadzorem i inspekcją Państwa, jego organów.

 

To, co zwykliśmy nazywać pluralizmem politycznym, jest jedynie organizowaną i nadzorowaną przez Państwo wielo-partyjnością, co niekiedy kończy się przechwyceniem atrybutów państwowych przez partyjne i inne kamaryle.

 

Podobnie pluralizmu politycznego nie dopuszcza Kościół, do tego stopnia, że można panujące w nim stosunki nazwać jako monarchiczno-feudalne. Wszelkie „odłamy” i „frakcje” kościelne mają charakter „alternatywy akceptowalnej” przez „górę”. Jeśli akceptacja się kończy – następuje zdyscyplinowanie albo wykluczenie z hierarchii duchownej.

 

Bywa jednak, że mimo silnego nacisku na moralno-etyczne wyznaczniki pobożności, Kościół łaskawym okiem spogląda na rozmaite niecnoty, niedoskonałości wiernych i duchownych, w tym nie tylko wystąpienia przeciw doktrynie i przykazaniom, ale nawet przeciw prawu, zarówno kanonicznemu, jak i państwowemu. Bo to jest sprawa między wiernym a Bogiem.

 

Państwo – choć funkcjonariusze i urzędnicy bywają podobnie wyrozumieli – formalnie nie dopuszcza takich praktyk. Co najwyżej zna i stosuje instytucje przedawnienia albo znikomej szkodliwości społecznej, ew. odmowy wszczęcia dochodzenia.

 

Ta niekonsekwencja Państwa i Kościoła w najważniejszej sprawie politycznej (pluralizm) daje pole do wzajemnych gier, wyrażających się w licznych, bardzo licznych drobiazgach.

 

W ostatnich latach polem konfliktów Państwa i Kościoła (niekiedy w formule obywatele versus wierni) były:

  1. Krzyż zawieszony w sali obrad plenarnych Sejmu oraz w obiektach państwowych i samorządowych (urzędy, szkoły, szpitale, itd.): dodajmy, że krzyż uświęca pomieszczenia, w których się znajduje, a nawet przestrzenie otwarte;
  2. Budżetowe – wprost lub pośrednio – wsparcie finansowe i majątkowe Kościoła bez zobowiązań w drugą stronę;
  3. Wynagrodzenia księży bez kadrowego ich podporządkowania płatnikowi (nauczyciele, kapelani: szkoły, szpitale, służby);
  4. Komisja Majątkowa, pozostająca poza wszelka kontrolą, zuchwale rozporządzająca majątkiem państwowym i komunalnym nawet bez wiedzy zainteresowanych;
  5. Formuła zwolnień podatkowych z działalności i zakupów służących celom szerzenia ewangelii, jawnie nadużywana;
  6. Bezkarność większości duchownych spośród ewidentnie łamiących prawo państwowe;
  7. Nieskrywany i nieskrępowany (nawet ciszą wyborczą) lobbing polityczny Kościoła w parafiach i mediach;
  8. Wątpliwe prawnie spekulacje Kościoła gruntami i podejrzane przedsięwzięcia gospodarcze;
  9. Spektakularna „awantura o krzyż” sprzed Pałacu Namiestnikowskiego (zwanego Prezydenckim);
  10. Spektakularne spory o aborcję, mniej spektakularne o eutanazję;

We wszystkich tych przypadkach słyszymy dwa argumenty wspierające Kościół: ponad 1000-letnia tradycja polska oraz większościowy odsetek katolików pośród obywateli RP. W drugą stronę nie pada argument, wydawałoby się oczywisty: każdy z tych punktów powyżej narusza integralność Państwa. I dwa argumenty wspierające Państwo: ewangelizacja nie powinna być skierowana na „sukces polityczny” oraz władza hierarchii kościelnej nad wiernymi kończy się poza obiektami sakralnymi i poza sakramentami jako takimi.

 

Umowa polityczna

Nie trzeba sięgać do filozofów takich jak Rousseau, Hobbes czy Locke albo Platon („W obronie Sokratesa”), aby rozumieć sens umowy społecznej. Otóż jest to porozumienie duchowe społeczeństwa co do tego, że zarządzać sprawami publicznymi (i substancją Kraju) będzie Państwo, któremu powierza się zadania i sprawuje się nad nim kontrolę.

 

Porozumieniem duchowym nazywam tu wspólnotę wyobrażeń i oczekiwań Ludności w sprawach ponad-codziennych i pochodne od tej wspólnoty przyzwolenie na państwową formalizację przywództwa najaktywniejszych i najambitniejszych jednostek.

 

Kłopoty bywają zarówno z porozumieniem duchowym (patrz: hobbesowskie „człowiek człowiekowi wilkiem”), jak też z utrzymaniem Państwa na „oddolnej” uwięzi obywatelskiej. Na skutek gry interesów oraz szeregu więcierzy, jakie Państwo zastawia na Obywateli, ostatecznie formuła państwowa przepoczwarza urzędy i organy w wyalienowane kreacje władcze, wyrzekające się odpowiedzialności, ale głodne apanaży i władzy oraz ceremoniału i blichtru.

 

Dobrym przykładem dla porównania jest kolej, w wydaniu Grupy PKP. Kolejnictwo zawiera z pasażerami jednostronną umowę, w postaci Rozkładu Jazdy oraz Regulaminu Przewozów Pasażerskich. Pasażer przystępuje do umowy kupując bilet. Niemal wszyscy pasażerowie opierają się na Rozkładzie Jazdy, niemal żaden pasażer nie sięga po Regulamin. Oczekujemy, że przykładowe 100 km przejedziemy w czasie podanym w rozkładzie, obliczonym zgodnie ze standardami przełomu Tysiącleci, do tego punktualnie, w godnych warunkach estetycznych, higienicznych, technicznych. Ale okazuje się, że nasze oczekiwania nijak się mają do rzeczywistości, a zaglądnąwszy wreszcie do Regulaminu, widzimy, że kolej nas oskubuje i zwodzi bezkarnie. Do tego jest bankrutem, wciąż pogarszającym standardy, obcinającym rozkład jazdy, dającym coraz większe uprawnienia kontrolerom, podnoszącym ceny. I monopolistą. Szydzi z nas. A bankrutowi nie wolno wierzyć w żadną obietnicę, bo chodzi mu wyłącznie o „kasę”: jak jednak realizować ten brak zaufania w praktyce? Żądać przy zakupie biletu kontrasygnaty potwierdzającej nasze oczekiwania i wyobrażenia?

 

A oto polityczny rozkład jazdy: Państwo „kładzie na stół” Konstytucję i Budżet, a Naród daje zapobiegliwość i podatki (czyli wykupuje bilet). Do tego Naród nie jest pasażerem dobrowolnym, jest wcielony do tego pociągu omykiem, bez praktycznej możliwości „reasumpcji” procesu stawania się obywatelem (rejestrowym). Część dalsza – jak na kolei. Prawo, procedury, standardy, koncesje, licencje, normy, obyczaje, rozmaite nieformalności i zakulisowości – wszystko to ustanawia całkiem inny porządek konstytucyjny niż taki, którego byśmy intuicyjnie oczekiwali. Literalna zbieżność Konstytucji z praktyką codzienną jest wątpliwa, ale niezwykle trudna do przywrócenia. Tą rozbieżnością oczekiwań intuicyjnych i „legalnych realiów”, szczególnie wobec objawów „epidemii bankruciej”, karmią się kamaryle, koterie, kliki, lobbies, rwacze dojutrkowi, zastawiając swoje mętne więcierze wszędzie, gdzie można coś z obywatela złupić.

 

Podkreślmy: wiele naw państwowo-publicznych jest zbankrutowanych. Do ZUS i KRUS – obok składek, wnosimy dodatkowo miliardy z budżetu. Samorządy terytorialne w nożycach między zadaniami i środkami, w warunkach ścisłej regulacji poczynań – rzadko „wychodzą na swoje”, kolejnictwo jest najbardziej znanym poliszynelowi bankrutem, ale też poczta, energetyka, drogownictwo (do niego dopłacamy nie-bezpieczeństwem jazdy, częstością wymiany części, wydłużonym czasem podróży, nie licząc podatku drogowego), Narodowy Fundusz Zdrowia, Oświata, itd., itp. W normalnych warunkach idzie się do Państwa i powiada: Ministrze, Wojewodo, Sądzie, Rzeczniku, bankruci nas łupią – ale akurat Państwo też jest bankrutem…

 

Optymalną zatem formułą obywatelsko-polityczną jest ta, w której znamy wzajemnie swoje niedociągnięcia, zakreślamy tolerancję nie-pryncypialności i funkcjonujemy „z przymrużeniem oka”, nie oczekując – Państwo od Obywatela i Obywatel od Państwa – wszystkiego, ale za to oczekując wzajemnej uczciwości co do zasady.

 

Umowa wspólnoty wiernych

Nie trzeba sięgać do encyklik papieskich, zwłaszcza tych społecznych, aby zrozumieć duchowy sens wspólnoty religijnej. Na poziomie teologicznym wygląda to tak, że ani wiara, ani droga ku zbawieniu – to nie są wyścigi do Boga (tam zresztą nikt nie mierzy czasu, wieczność oznacza „wyłączenie” upływu czasu). Nie do wyobrażenia dla wiernych jest sytuacja, że ktoś najbardziej cnotliwy, prawy i pobożny przybiegnie do mety pierwszy i powie: Boże, zwyciężyłem, jestem najlepszym twoim synem, daj mi najlepsze miejsce u stołu biesiadnego. Bóg takiemu wskaże miejsce przy wielkim stole u okna, i powie: pozostałe miejsca przy tym stole czekają na twoich bliskich, biesiaduj sobie i wypatruj przez okno, kiedy oni dotrą, pokonawszy grzech. Cóż to za biesiada, pomyślmy, sam przy wielkim stole? Bóg bardziej ucieszy się, kiedy „po drodze” pomożemy „rywalom” i na mecie, przed nim, pojawimy się jako cała grupa.

 

Zatem doczesnym zadaniem Kościoła jest organizować wspólnotę, szczerą i autentyczną, która wspiera się w drodze do Pana czyniąc sobie wzajemnie życie doczesne rajem. Każdy wierny swoje przyszłe szczęście widzi w doczesnym szczęściu bliźniego – oto doktryna wiary.

 

Głosząc ewangelię (dobrą nowinę) - Kościół wskazuje drogę ku szczęściu wiecznemu i wzorce (np. w osobach tzw. świętych, w osobach duchownych), które przypuszczalnie wiodą nas prostą ścieżką ku biesiadnemu stołowi, Naród zaś, podejmując tę ofertę, daje pokorną lojalność, zaufanie w doktrynę i ufność w boskie pochodzenie organizacji kościelnej, i świadczy na to konto „dziesięcinę”. I byłoby dobrze, gdyby wzorce nie budziły wątpliwości, a „dziesięcina” i lojalność nie okazywały się doczesnym łupem organizacji kościelnej. Tu wychodzi na jaw biznes, tam wzorce osobowe kuleją. Umowa wspólnoty wiernych rozsypie się, jeśli nie „wkodujemy” w nią tolerancji: ludzie niedoskonali grzeszą, ale zakładamy wzajemnie wobec siebie, że grzech jest wbrew naszym rzeczywistym i ostatecznym intencjom, że pokutujemy (gryzie nas sumienie) i chcemy wciąż i wciąż poprawy własnej poprzez zwalczanie słabości (doskonalimy się duchowo z „przełożeniem” na nasze postawy doczesne).

 

Odpowiednikiem bankructwa nawy państwowej (i obszarów od niej bezpośrednio uzależnionych) jest „letniość” wiary powszechniejąca pośród tych, którzy nadal zanurzeni są w sakramentach, deklarując przywiązanie do nich i do Kościoła. Owa „letniość” wyraża się „zaliczeniowym” podejściem do sakramentów oraz do praktyk, oparta bardziej na „święto-spokojowej” rutynie, eufemistycznie interpretowanej jako Tradycja, niż na duchowym przekonaniu, że ta drogą zmierzamy ku zbawieniu wiecznemu. Docześnie „odfajkowujemy” ceremoniał w stadnych zachowaniach lokalnych, gotowi jesteśmy poświęcać temu czas, uwagę i dochody (patrz: msza, chrzest, komunia, ślub, pogrzeb, okazje uroczyste), wtapiamy się w praktyki „zawsze tak się robi”, choć nawet podczas samych ceremonii bywamy zaprzątnięci czymś zgoła nie-duchowym, niereligijnym. Zaś duchowni udają, że biorą to za dobrą monetę. Może nawet biorą.

 

Państwo Kościołowi, Kościół Państwu

U biblisty Mateusza (Mt 22, 21), czytamy: „Oddajcie tedy, co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest bożego Bogu”, jako słowa Jezusa skierowane do faryzeuszy, którzy podstępnie spytali go, czy należy płacić podatek Cezarowi. Fraza ta często jest używana w sporach o relację Państwo–Kościół.

 

Europa ma za sobą przepychanki papieży z cesarzami (germańskimi), zakończone porozumieniem o „nie-ingerencji” wzajemnej. Można powiedzieć, że „rzymian” już nie wkurza, że jest ktoś, kto za swojego króla-królów uważa nie cesarza (moje królestwo jest nie z tego świata – miał rzec Jezus do swoich oprawców).

 

Za czasów naszego Bolesława Śmiałego cała Europa spoglądała zdumiona na „zapasy” papiesko-cesarskie, znane historykom współczesnym jako spór o inwestyturę, czyli „kto komu może rządzić w jego włościach”. Germańscy cesarzowie zapragnęli mieć wpływ na to, jak jego poddanymi zawiadują papieże (jak wiemy, to nie tylko germańskie dążenie, tak przecież ustanowiono kościół anglikański). W Kościele zaś rozwinął się prąd reformatorski, optujący za silną (doczesną) władzą papieską, za zaprzestaniem świętokupstwa (nabywaniem miejsca w hierarchii kościelnej za żywą gotówkę) i za powrotem duchownych (kleru) do życia godnego miana wzorca osobowego.

 

Apogeum nastąpiło prawie 1000 lat temu, kiedy chłopski syn z Toskanii, Hildebrand (papież Grzegorz VII), wydał „Dictatus papae”, a w nim punkt XII zawierający pogląd, instrukcję i zarazem prawo papieży do odwoływania cesarzy z tronu. Oznaczało to obrót o 180 stopni w stosunku do dotychczasowych zależności (ustanowionych jeszcze przez Rzymian, ale też kluczowych w dobie ustanawiania Państwa Kościelnego, patrz: powyżej we wstępie). Dla takiego przewrotu politycznego Kościół znalazł sojuszników doczesnych: Polskę, Węgry, Hiszpanię.

 

Cały spór zakończył się ostatecznie po jezusowemu: dziś Europa pilnie baczy, by nie wtrącać się Kościołowi do ewangelizacji, ale też, by Kościół nie funkcjonował jako podmiot polityczny.

 

W świecie słowiańskim jezusowe zalecenie o rozdziale, „równoległości” Kościoła i Państwa – raczej nie funkcjonuje w świadomości powszechnej, nie jest „zakulturowane”.

 

Wschodnia część Europy do dziś nie zna takiego porozumienia, jakie wypracowano w Europie. Kościół albo jest tu wsparciem politycznym dla „cesarstwa” (patrz: Rosja), albo sam rozgrywa sprawy o kluczowym znaczeniu politycznym wygrywając dla siebie „inwestyturę” (tak jest w Polsce). Co prawda, daleko Polsce do „talibanu”, ale o niezależności świata polityki, w tym Państwa, od Kościoła – możemy co najwyżej poczytać w Konstytucji. Wystarczy uważna lektura Konkordatu, a także prześledzenie „rejestru koncesji” Państwa wobec Kościoła.

 

W budzącym polskie kontrowersje polityczne, moralne, kościelno-doktrynalne i ekonomiczno-prawne kontredansie kościelno-państwowym chodzi w rzeczywistości o to, w jaki sposób opisane powyżej umowa społeczna i umowa wspólnoty wiernych, obie niepisane, ale oczywiste, mogłyby się stać komplementarne i wzajemnie się wspierać, a jednocześnie nie dawać powodu do prawno-polityczno-dyplomatycznych „następowań na odciski”.

 

 

*            *            *

Konstytucja

Rozwiązywanie sporów lub napięć wyłącznie na drodze formalno-prawnej prowadzi donikąd. Zwłaszcza że „wycelowane” jest w bardzo szczegółowe pozycje pozbawione kontekstu, takie jak dochody Kościoła, parafialne nieposłuszeństwo obywatelskie, kanoniczne wykluczenia odpowiedzialności kodeksowej, w tym uzurpacyjne immunitety duchownych i ich pupili. Niemniej jakieś minimum rozgraniczenia kompetencji w miejscach, gdzie one się zazębiają, powinno nastąpić w sposób nie dający pola do interpretacji typu „na dwoje babka wróżyła”.

 

Obywatelstwo (przynależność państwowa) i wiara (w formule przynależności do Kościoła) przenikają się, miliony mieszkańców Polski są jednocześnie wiernymi i obywatelami. Każdy konflikt otwarty, a tym bardziej „szorstkie i ciche podchody” Państwa i Kościoła skutkują dysonansem wewnętrznym prowadzącym do dezintegracji z negatywnymi skutkami: ucierpi albo obywatelstwo, albo zaufanie do hierarchii kościelnej.

 

Możnaby postawić sprawę radykalnie, formalnie. W akcie prawnym uważanym za najważniejszy dla Państwa, w Konstytucji RP, mogłyby się znaleźć zapisy rozstrzygające dwie kwestie:

  1. Każdy duchowny, pełniący funkcję kościelną z nominacji, ma obowiązek deklarowania lojalności politycznej: jeśli wybierze lojalność wobec hierarchii kościelnej (Watykanu) – zawiesza swoje prawa obywatelskie w RP do czasu ustąpienia-odwołania z funkcji lub zmiany deklaracji. Rozwiązanie to znane jest w formie podobnego wymogu w sferze polityczno-biznesowej lub adwokackiej (konflikt interesów);
  2. Hierarchia kościelna ma obowiązek wskazać skutecznie miejsce pobytu duchownego ściganego przez prawo Państwa, a jego nie wypełnienie przenosi odpowiedzialność za jego czyny na jego kanonicznego przełożonego (oczywiście, tu jest trudność fundamentalna, nie sposób obciążać winą karno-prawną kogoś w zastępstwie);

Równie radykalnie brzmiałyby inne zapisy:

  1. Ktokolwiek będący urzędnikiem i funkcjonariuszem nie przestrzega w swoim postępowaniu wartości chrześcijańskich zapisanych w Konstytucji – zostaje zdyskwalifikowany jako niezdolny do pełnienia swojej funkcji;
  2. Grzech urzędnika i funkcjonariusza pojęty jako obraza wartości chrześcijańskich, sprzeniewierzenie się im, jest ścigany z mocy prawa, z urzędu;

Wdać oczywiste absurdy takiego rozumowania, choć jest ono oparte o już istniejące zapisy konstytucyjne. Typowy „konflikt o inwestyturę”.

 

Ziemia święta

Najważniejszy, a przynajmniej najbardziej spektakularny, jest w Polsce zawsze spór o krzyż, ewentualnie inne symbole (np. obraz, pomnik, dzieło religijne czy artystyczne, a nawet Słowo).

 

Jest oczywiste, że krzyż uświęca miejsca, w których się znajduje. Opisana wyżej „letniość” wiary pozwala, co prawda, na to, by w obecności krzyża zachowywać się niegodnie, myśleć i głosić obrazoburczo – ale trudno zaprzeczyć, że przywołanie krzyżowego sacrum, kiedy mowa jest o Racjach, zwłaszcza w sporze – jest oczywistością dla każdego, kto zechce, wspartą konstytucyjnie.

 

Lokowanie krzyża ad hoc lub „urzędowo” w rozmaitych miejscach ma właśnie ten wymiar. Gdybym był palikotem, a choćby innowiercą wybranym jako Poseł do Sejmu RP, odmówiłbym składania ślubowania w pomieszczeniu uświęconym znakiem symbolicznym konkretnej religii. Niewątpliwie w tak wywołanym sporze konstytucyjnym miałbym rację, bo choć formuła ślubowania dopuszcza dodatek „tak mi dopomóż Bóg”, to konstytucyjna rozdzielność Kościoła i Państwa daje bezwarunkowe prawo do świeckich pod każdym względem warunków sprawowania mandatu posła, funkcji w organach, urzędu w administracji.

 

„Awaryjne”, ugodowe dołożenie do krzyża innych symboli religijnych wywołałoby falę marketingową, która – przerysuję – owocowałaby charakterystycznym znakiem mac-donaldowych frytek dumnie wygiętych obok gwiazdy Dawida, krzyża, półksiężyca i swastyki.

 

Odwoływanie się tu zarówno do większościowości kościoła katolickiego (katolikos = powszechny), jak też do 1000-letniej tradycji polskiej – jest w tym miejscu „nie na temat”.

 

Trudno chyba podważyć pogląd, że swoiste „palikowanie” krzyżami kolejnych placówek i obszarów (jak w – nomen omen – kampaniach gorączki złota) jest budowaniem potencjału „krzyżowego sacrum”. Potencjału, który będzie wykorzystany w przypadku sporu. Wszak najnowsza – i nie tylko – historia Polski pokazuje, że świątynie i kaplice oraz klasztory dawały azyl osobom ściganym przez prawo (jakiekolwiek ono jest czy było), a obecność krzyża przed pałacem na Krakowskim Przedmieściu w dramatyczny sposób pozbawiała woli i oczywistych kompetencji zarówno urzędników państwowych, jak też samorządowych, choć naruszała liczne przepisy świeckiego prawa. Chyba rozumieli to duchowni, którzy w licznej procesji przyszli pod pałac odebrać krzyż i umieścić w nieodległym kościele. Zostali – dosłownie – przegonieni pośród bluźnierstw.

 

Co robić?

Z korzyścią dla Państwa i Kościoła byłoby przeredagowanie umowy społecznej oraz umowy wspólnoty wiernych w taki sposób, by zmniejszyć tolerancję opisaną wyżej jako „ty wiesz i ja wiem, że obaj jesteśmy trochę nie w porządku”, zatem panuje równowaga oparta na wybaczalnych odstępstwach od tego co pryncypialne.

 

Dotykamy wszak problemów – nomen omen – kardynalnych: GRZECHU oraz PRAWORZĄDNOŚCI. Najprościej byłoby w prawie kanonicznym zapisać, że niepraworządność jest grzechem, a w prawie państwowym zapisać, że grzech jest plamą na obywatelstwie. Postulat ten stawiam mrużąc szelmowsko oko.

 

Co prawda, oba zapisy byłyby kontynuacją i rozwinięciem konstytucyjnego zapisu o wartościach chrześcijańskich, ale trudno sobie wyobrazić sąd, pracodawcę czy inspektora, który w uzasadnieniu swojej decyzji przywoływałby kartotekę delikwenta z dokumentacją jego grzechów. Choć – tu śmiech powinien zacichnąć – ktoś kto narusza dziesięcioro przykazań ma w Polsce już teraz mniejsze szanse w wielu dziedzinach. Równie trudno też wyobrazić sobie spowiednika dającego pokutę w postaci modlitwy – anarchiście.

 

Można zatem – znów „przerysowując” – powiedzieć, że nie istnieje w Polsce konflikt między Kościołem i Państwem, tylko, niczym w „Monachomachii”, rozdroże między aparatem urzędniczym i zhierarchizowanym klerem: oba podmioty walczą, a właściwie grają o podział łupów uzyskanych ze złamania umowy społecznej (aparat) i umowy wspólnoty wiernych (kler). Tymi łupami są dobra materialne, ale też przywileje, bezkarność, monopole rozmaite, ekskluzywne możliwości, bezkarność immunitetowa i ta wynikająca z „korporacyjnej solidarności”.

 

Tak pojęty konflikt ma swoją dialektykę: oparty jest wszak na cichym porozumieniu aparatu i kleru co do tego, że obywatele i wierni oraz ich Kraj są dla nich wyłącznie folwarcznym mięsem, zbiorem pożytecznych frajerów. Jak w przytoczonej „Monachomachii” – zwaśnione „zakony” godzi mocny trunek i wspólna namiętność do kielicha. Hedonizm i sybarytyzm.

 

 

*            *            *

Stosunki między Państwem a Kościołem, oparte na „grze zakonów”, ulegną poprawie wyłącznie wtedy, kiedy przewartościowaniu ulegnie kultura polityczna, biorąca swoje źródło i przesłanie z wnętrza osobowego każdego z nas. Może ją zastąpić jakiś mężo-stanowy autorytet, łączący w sobie pierwiastki religijne i polityczne zarazem, ułożone zgodnie w komplementarną, zintegrowaną całość.

 

Taka postać (nie wiem, może ktoś jak Mazowiecki czy Tischner w jednym?) pokona „monachomachię”, przywracając obu „zakonom” pragnienie realizacji umów, o których mowa. Przywracając im gorące i szczere pragnienie służby społeczeństwu i zarazem wspólnocie wiernych.

 

Regulacje „czysto” prawne będą zaledwie cesarskimi, rozmiękczanie prawa przez opalikowujące wtręty religijne będą zaledwie „boskimi”. Urodzaju z tego nie będzie.

 

 

 

 

 

 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje