Jan "Myslnik" Herman

Inteligencji poziom inteligencji - cz. 2

2010-11-17 11:33

 

INTELIGENT – OBYWATELEM

/odzyskać Polskę/

 

           Polska przełomu tysiącleci cierpi na anemię inteligencji. Objawia się ona zagubieniem tożsamości inteligenta oraz brakiem pewności co do jego przywódczej i kulturotwórczej roli pośród społecznych żywiołów. W przekazie historycznym inteligent jawi się jako człowiek wykształcony, zajęty pracą umysłową, wyćwiczony w koncypowaniu i wdrażaniu w życie rozmaitych strategii społecznych. W chwilach kryzysów i przełomów inteligencja reprezentuje ten typ niezłomności i historycznej odwagi oraz społecznej przenikliwości, który dla wszystkich pobratymców stanowi oparcie i ideowo-narodowy drogowskaz. Naród, lud, masy, wyborcy – niemal zawsze skłonni są stawiać na swoim czele przedstawicieli inteligencji, ufni w jej zaawansowane rozeznanie co do Prawdy, Racji, Sprawiedliwości, Dobra, Piękna i wielu innych Spraw pisanych Dużą Literą. W tym sensie inteligencja jest zawsze upoważniona do definiowania aktualnego historycznie „zawołania”, pod którym naród, lud, masy, wyborcy winni postępować tu-teraz i na przyszłość.

        Kategorii „inteligent” uczyliśmy się wszyscy w latach powojennych podczas wieloletniego oswajania nas ze strukturą społeczną rozpostartą pomiędzy klasę robotniczą, chłopstwo oraz inteligencję. Tę ostatnią dzielono na próżniaczą (służalczą wobec burżuazji, odwołującą się do arystokratycznych korzeni) oraz pracującą, czyli służebną wobec dwóch wiodących klas społecznych. Poza nauką ex cathedra uczyliśmy się też kategorii „inteligent” jako jej nosiciele i reprezentanci, w ten sposób współtworzyliśmy tę kategorię i oswajaliśmy się z własną w niej obecnością. Niezależnie od tego, czy ten szczególny etos wysysaliśmy z mlekiem matki, odczytywaliśmy z rodowej historii, czy dopiero stawaliśmy się inteligentami „w pierwszym pokoleniu”.

        Polska przełomu tysiącleci cierpi na stwardnienie rozsiane indywidualizmu, raka zżerającego obywatelskie myślenie i postawy, dotyczy to w szczególności inteligencji. Oto bowiem zamiast sztandaru „Pracując dla Kraju ubogacasz siebie”, spotykamy coraz częściej transparenty z napisem: „Pracując dla siebie wspierasz Kraj”. Takie odwrócenie priorytetów przyniosło zadziwiającą łatwość odrzucania do obszaru „zaledwie ideałów” tych pojęć, które stanowią esencję i zarazem inspirację obywatelską: Ojczyzna, Kraj, Społeczność, Rodzina, Wspólnota, Kolektyw. Pozostaje pusty, mechaniczny „człowiek” pisany małą literą, stanowiący za młodu materiał, a następnie „produkt” przydatny w procesach politycznych i gospodarczych jako „czynnik ludzki”, poddawany rozmaitym operacjom marketingowym i menedżerskim.

        Kategoria „obywatel” jest mylnie, a właściwie na użytek propagandy, stosowana do każdego, kto legitymuje się dowodem osobistym i jest administracyjnie przypisany do najprzeróżniejszych państwowych rubryk (PESEL, NIP, adres). W ten podstępny sposób oderwano tę kategorię od jej istoty, którą jest świadome społecznictwo, postrzeganie swojego dobra i swojego interesu poprzez dobro i interes publiczny. Obywatelem w tym sposobie jest więc zarówno wolontariusz stowarzyszenia charytatywnego, jak też zbrodniarz, który takim wolontariuszom dostarcza ofiar, obywatelem nazywa się społecznika-altruistę, jak też cwaniaka perfidnie żyjącego na cudzy koszt jak pasożyt. Obywatelem jest zarówno ktoś świadomie i z zapałem wzbogacający społeczną pulę dochodu, jak też ktoś chytrze i z rozmysłem „prywatyzujący” tę pulę kosztem ogółu. A to kłóci się zarówno ze zdrowym rozsądkiem, jak też z intuicyjnym pojmowaniem obywatelskości.

        Zwracając uwagę na powyższe niuanse językowe opowiadam się za programem i działaniami przywracającymi właściwy sens i właściwe miejsce pojęciom „inteligent” oraz „obywatel”. Widzę oczywiste iunctim pomiędzy obiema kategoriami: inteligent nie będący obywatelem świadomie rezygnuje ze swej przywódczej roli społecznej i z prawa do definiowania społecznego, ideowego zawołania, zaś obywatel nie będący inteligentem ustawia się w roli biernego realizatora programów „zadanych” z zewnątrz, wyznawcy idei „nabytych”, nie reprodukujących jego podmiotowości. Hasło „INTELIGENT-OBYWATELEM” jest zatem wstępem do kuracji/terapii mającej zwalczyć anemię inteligencji polskiej i sclerosis multiplex źle pojętego indywidualizmu wykluczającego obywatelskość poza nawias normalności. W ten sposób definiuję problem i wskazuję kierunek dla Forum Inteligencji Polskiej, rozumianego jako powszechny, uniwersalny w tematyce i formach panel dyskusyjny, tygiel intelektualny, tezaurus tego, co dla Polski i dla jej inteligencji/obywateli najważniejsze, pryncypialne, non possumus.

        Polska inteligencja – odreagowując ostatnie dziesięciolecia trudnych moralnie wyborów, w okresie Transformacji popadła w dwie niezwykle złożone sytuacje podważające jej tożsamość i „przyrodzoną” rolę społeczną. Pierwsza z nich oznaczała radykalne osłabienie, wycofanie do drugiego szeregu całego intelektualnego i praktycznego dorobku oznakowanego marką „Lewica”, co owocowało nie tylko wulkanicznym pluralizmem nie-lewicowych idei, działań, form, ale też swoistym prozelityzmem na rzecz liberalizmu, technokratyzmu, religijności kosztem lewicowych ideałów i doświadczeń oraz dorobku. Druga zaś wynika z oczywistej już dziś konstatacji, że Transformacja jako społeczny, kulturowy, cywilizacyjny zwrot „nie wyszła” polskiej inteligencji, która włożyła w tę Transformację cały swój autorytet i najlepiej pojęte umiejętności.

        Zatem kuracja/terapia powinna nie tylko zmierzać do pojęcia i posiądnięcia przez inteligencję nowej jakości intelektualnej (w ślad za nią społeczno-państwowej), konsumującej dobre i złe osiągnięcia i doświadczenia polskiej Transformacji, ale też powinna stanowić wyzwanie dające się zatytułować Odzyskać Polskę w każdym z rozlicznych sensów tego zawołania. Nie chodzi więc o pchnięcie wahadła Historii z powrotem ku realnemu socjalizmowi – jakkolwiek coraz lepiej kojarzy się on badanej opinii publicznej – tylko o zdefiniowanie dla Polski optimum społecznego, gospodarczego, cywilizacyjnego z uwzględnieniem nieodwracalnych zaszłości, na które niekoniecznie musimy się godzić, ale których nie da się żadnym dekretem uznać za niebyłe. Być może stanowią one zresztą polski wkład do światowej „myśli transformacyjnej”, zapisanej nie tylko na jasnych stronach.

 

Swój obowiązek Inteligencja wypełnia dziś w formule znanej pod zawołaniem III Sektor, czyli NGO (organizacje pozarządowe), ale też – o czym ciszej – wspólnoty sąsiedzkie, izby, gildie, cechy, kluby.

Sektor ów działa w obszarze, który w innym eseju opisano jako Paragospodarkę. W największym skrócie: ten obszar gospodarczy składa się z Funduszy, Programów i Sirvive’u, kreowanych przez Centrum na rzecz substancjalnej, żywej tkanki społeczno-gospodarczej, by ją wspierać poprzez witaminizowanie.

 

Spójrzmy na to zagadnienie z pozycji III-sektorowca, czyli kogoś, kto swoim wkładem do społecznej puli dobrobytu jakoś legitymizuje warstwę polityczną, wobec której - choćby pragmatycznie - musi być kliencki.

III Sektor dziś w Polsce zastępuje warstwę polityczną w tym, co ta po uczniacku czerpie z mediów: w rozeznaniu "ale o co chodzi" w sprawach ideowych i politycznych. Przy wszelkich już obnażonych i czekających na interwencje niedoskonałościach „rynku” organizacji pozarządowych – są one miejscem, gdzie językiem dosłownym definiuje się i ogłasza palące problemy lokalne, regionalne, krajowe, globalne. Czynią to inteligenci, a ich niewątpliwy wkład w to, co kiedyś będzie nazywać się Tradycją jest taki: oto samodzielnie, bez usłużnego wysłuchiwania oferty mainstreamowej, wypracowują sobie własne poglądy, i nie przeczy to nijak – choć właściwie powinno – temu, że we wnioskach składanych w rozmaitych konkursach o dotowanie całej „orkiestry” projektów dobierają oni sztance i formułki wymagane w dokumentach strategicznych i w ogóle w całej dokumentacji konkursowej.

 

Środowiska akademickie

 

Skoro ważnym (w moim przekonaniu kluczowym) warunkiem „wpisania w szeregi” inteligencji jest otarcie się o życie akademickie – warto choćby przez chwilę zatrzymać się na tym zagadnieniu, bo tam – podejrzewamy – wykuwa się Inteligencja.

Dawno minęły czasy, kiedy 1/3, ½ czy wręcz 2/3 czasu w uczelni zajmowała nam aktywność społecznikowska (dziś: wolontariat?), klubowa (dziś: projekty artystyczne?), wyjazdowa (trampingi, wyprawy), intelektualna (koła naukowe, kluby dyskusyjne, obozy naukowe, dziennikarstwo studenckie). Osobiście też pamiętam czasy (w SGPiS), kiedy niektórym dobrze zapowiadającym się działaczom odradzano kandydowanie i przesadne zaangażowanie, zanim nie poprawią sobie średniej ocen w indeksie. Repetowanie – dyskwalifikowało zupełnie.

Przyszły za to czasy masowego wysypu uczelni „powiatowych”, w których dziesiątki tysięcy „studentów”, nie opuszczając swoich rodzimych, prowincjonalnych środowisk, nie uczestnicząc nijak w tzw. życiu akademickim, za to  płacących godziwe czesne – kupuje sobie dyplom w specjalizacjach dobrze nazwanych, ale równoważnych „szkole gotowania na gazie”. Proceder powszechnego samooszukiwania oraz intelektualnego oszustwa wzmacniają spetryfikowane taryfikatory pracodawców, gdzie wyższe wykształcenie formalne jest furtką do awansu w dowolnym wymiarze.

Tymczasem – pominąwszy bardziej szczegółową analizę – zaledwie 2-3 uczelnie w Polsce „łapią się” do międzynarodowych rankingów. Na świecie tworzonych jest kilka różnych rankingów uczelni wyższych. Używają one różnych metodologii i żadna z nich nie jest doskonała, a nawet „dyskwalifikowałyby” takich geniuszy jak Tesla czy Einstein, premiując „hurtowego patentowca” Edisona. Wszystkie one jednak wśród czołowych ośrodków akademickich wymieniają te same uczelnie.  

Najstarszym zestawieniem, które bierze pod uwagę wiele różnych czynników jest ARWU (Academic Ranking of World Universities). Powstaje on od 2003 roku na uniwersytecie Jiao Tong w Szanghaju, a pierwotnym celem jego twórców było pokazanie dystansu, jaki dzieli chińską naukę od reszty świata. Na listę ARWU trafiła każda uczelnia wyższa, która może pochwalić się co najmniej jednym z osiągnięć: laureatem Nagrody Nobla, Medalu Fieldsa, często cytowanym naukowcem w jednej z 21 dziedzin nauki, publikacjami w pismach Nature i Science, licznymi pracami wymienionymi w Science Citation Intex-Expandes (SCIE) i Social Science Citation Index (SSCI). W sumie ARWU uwzględnia ponad 1000 uczelni wyższych, a w Sieci wymieniono 500 najlepszych.

Drugim z popularnych rankingów jest THE-QS (Times Higher Education-Quacquarelli Symonds). Istnieje on od 2004 roku, a tegoroczny jest ostatnim zestawieniem THE-QS. Od przyszłego roku magazyn Times Higher Education będzie tworzył ranking we współpracy z Thomson Reuters, największą bazą cytatów naukowych[1].

W rankingach międzynarodowych polski świat akademicki jest daleko za takimi krajami, które zwykliśmy lekceważyć, zapatrzeni we własny „dorobek” (Chiny, Rosja).

 

Gra podwójna

 

Czegoś jednak uczą się ci, którzy po studiach zaludniają ścieżki kariery naukowej, politycznej, gospodarczej.

Twierdzę, że podstawową nauką z takiej nauki jest dobrze opanowana gra podwójna: określam tak nic innego, jak zdolność do uczestnictwa (ew. manipulowania) w sojuszach i konfliktach, mających prowadzić do pozycjonowania, swoistego ersatz-u kariery.

W polskiej historii jest znakomity na to przykład: jeden z protoplastów późniejszej inteligencji, Janusz Radziwiłł, w obronie rodowego status quo i rodowych włości, w dobie Potopu Szwedzkiego, ogłosił neutralność, porzucając kłopotliwy patriotyzm i parę innych „dóbr kulturowych”. Do tego w wersji sienkiewiczowskiej „wkręcił” w swoją intrygę szlachetnego w sercu, choć nicponia Kmicica. Znajdując zresztą na to wszystko dobre uzasadnienie praktyczne, umiejętnie opakowane w symbole i ceremoniały. Nie on jeden tak funkcjonował w przeszłości (w sumie bez szkody dla rodu): dziś jednak w środowisku akademickim jest to norma.

Ktokolwiek choćby pobieżnie rozumie procesy w uczelniach i redakcjach naukowych, ten wie bez podpowiadania, że – poza wyjątkami, czasem legitymizującymi całą grę – zdobywanie i pomnażanie wiedzy jest tam sprawą nie tak ważną, jak „zaliczanie po trupach” publikacji, konferencji, „wykładów” w cyklach i seminariach, za które dodatkowo płacą „studenci i słuchacze” z naboru w urzędach i korporacjach. Tworzą się wręcz drużyny, które wzajemnie się recenzują, piszą sobie wstępy, zatrudniają się na cyklach studiów podyplomowych, na koniec – drenują młodych zdolnych i naiwnych z ich pomysłów, zanim tamci się nie zniechęcą albo – przeżuci przez „system” – nie przystąpią do którejś z drużyn.

Wersją „na dziś” są sążniste opracowania powstające na zamówienie ministerstw i jednostek obsługujących fundusze zwane unijnymi lub pomocowymi, prezentowane na specjalnych konferencjach z obowiązkowym „lunchem” i oprawą urzędniczą – walające się potem po korytarzach w tęsknocie za jakimkolwiek czytelnikiem. Poza wyjątkami stanowią przede wszystkim punkt rozliczenia kosztów programu-projektu, a nie oryginalny wkład w rozwój nauki.

Żadna, podkreślam: żadna polska uczelnia – fabryka absolwentów jakości uśrednionej -  nie jest przygotowana do pracy z przypadkami nadzwyczajnymi, talenty przebijają się (jeśli zdołają) raczej wbrew kamarylom uczelnianym i instytutowym, a nie z ich pomocą. Za to uczelnie chętnie – bo to przydaje blasku – przyznają doktoraty honoris causa tym, którzy mocno zaistnieli w życiu publicznym, nawet jeśli nie są naukowcami.

Krańcowym zdziczeniem obyczajów akademickich są konferencje, których programy merytoryczne są zastąpione referatami-mowami wygłaszanymi w kolejności „według ważnieństwa.

 

Konfabulacja, poślizg intelektualny

 

Poślizgiem intelektualnym nazwijmy stan furkacji[2] skrajnie obniżającej komfort poznawczy, skłaniającej do poszukiwania azylu w postaci ratunkowej para-harmonii, równowagi zastępczej opartej na umownej tolerancji dla ewentualnego fałszu. Poślizg ten wyprowadza na manowce każdego, kto próbuje czerpać ze źródeł poznania. Powodów tego jest wiele, ale najpoważniejszym jest zapewne niedostatek inteligencji[3] w stosunku do przyrostu dostępnej informacji i rozmaitość form jej występowania oraz niezbędnych sposobów jej odczytywania i interpretacji. Poślizg intelektualny najczęściej nie jest „grzechem”, celowym wypaczeniem dorobku poznawczego, jest jednak utrapieniem ludzkości. Zdarza się też, że poślizg ów jest dziełem hochsztaplerów intelektualnych, którzy bardziej lub mniej świadomi tego, co robią, kształtują ludzkie postrzeganie świata wedle własnych sztanc. Czerpią najczęściej z tego korzyści materialne albo prestiż, choć bywa, że czynią szkody w świecie poznania wyłącznie dla uciechy, a nawet ze swoistej głupoty.

Wszelkie podręczniki uczą nas rozróżniania pomiędzy dwoma metodami rozumowania: dedukcją oraz indukcją. Zapewne bierze się to stąd, że tylko te dwie metody zostały utrwalone w świecie nauki jako kwalifikowane, naukowe.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że – podczas kiedy aparat naukowy Człowieka zaczął być kształtowany stosunkowo niedawno (kilkaset lat, w zależności od ścieżki rozwoju cywilizacyjnego, inaczej w Chinach, Indiach, Arabii, Europie) – ludzka wiedza i dojrzałość intelektualna rosną i są rozbudowywanie praktycznie „od zawsze”. Czy to oznacza, że „przedtem” Ludzkość gromadziła swoją wiedzę bezrozumnie?

Nie. Dlatego proponuję tejże ludzkości uszanowanie innych niż „ściśle naukowe” metod wnioskowania (rozumowania), zwłaszcza że te inne pojawiły się i dobrze spełniały swoją rolę już u zarania ludzkości, u prapoczątków poznania.

Każdy zainteresowany tym problemem zapewne inaczej dokonałby sklasyfikowania metod poznawczych, zatem poniższe metody potraktujmy nie tyle jak lekcję, ile jak prezentację tego, co potencjalne. Otóż wyróżniam cztery metody wnioskowania.

 

  • konfabulacyjna – myśliciel tworzy system bazując na wyobrażeniach i logice: jakość systemu zależy od „żelazności” logiki;
  • koncepcyjna – odkrywca/badacz przenosi obserwacje na uogólnienia: jakość uogólnień zależy od doboru „próby” i kryteriów agregowania „danych”;
  • dedukcyjna – naukowiec porównuje, zestawia, kombinuje z różnorodnego: jakość wyniku zależy od staranności i rzetelności procesu od początku do końca;
  • indukcyjna – uczony tworzy kolejne iteracje hipotezy/teorii: jakość wyniku zależy od jego przystawania do rzeczywistości;

 

Można wiele powiedzieć o Helladzie, w północnej części Świata postrzeganej jako kolebka Intelektu i Rozumu, a jednak nie da się o niej powiedzieć dwóch rzeczy: że „systemy intelektualne” (filozoficzne) Hellady były oparte na materiale naukowym rozumianym jako poddające się statystyce, powtarzalne próby, falsyfikowane, możliwe do zrealizowania w dowolnym innym miejscu. Platon, Arystoteles, Sokrates – i cała plejada wybitnych myślicieli tamtego czasu – po prostu konfabulowali! Od dziecka wymyślającego niestworzone rzeczy dzieliła ich wyłącznie (a może „aż”) żelazna logika, z jaką ze spraw najprostszych, jednostkowych, elementarnych (ale przecież stanowiących założenia zaledwie) wyprowadzali swoje oferty intelektualne. Właśnie ich kompletność logiczna czyniła je atrakcyjnymi i w pewnym sensie niepodważalnymi. Podważali się oni wzajemnie, oczywiście, ale wyłącznie na poziomie założeń (np. przeciwstawiając materializm idealizmowi). To z konfabulacji wziął się arystotelesowski eter, który zresztą przekradł się do świata nauki wraz z rozwojem elektromagnetyzmu (wcześniej przebłyskiwał w newtonowskim pojmowaniu przestrzeni) i upadł dopiero pod ciężarem einsteinowskiej szczególnej teorii względności! To z konfabulacji wzięły się platońskie „cienie jaskiniowe” obrazujące idee, te zaś były dla tego myśliciela odbiciem konkretnych materialnych desygnatów: również ta konfabulacja przedostała się do nauki nowożytnej w postaci teorii odbicia (Materializm i Empiriokrytycyzm, 1909). Od „teorii” atomu sformułowanej przez Leukipposa i Demokryta (V-IV w. p.n.e.) nie wyzwolił się ani J.Dalton (XIX wiek), ani N.Bohr czy E.Rutheford, a nawet fizycy kwantowi (E.Schrodinger, P.A.M.Dirac) – i trwa to do dziś w poszukiwaniu najmniejszych komponentów Uniwersum.

W europejskim obszarze cywilizacyjnym bliżej praktyki – wciąż w okresie przed-naukowym – byli przedstawiciele Imperium Romanum. Ich inteligencja nastawiona była na użytkowość, a zatem cechowała ich „inteligencja studyjna”. Akwedukty, projekty budowlane, drogi, strategie wojskowe, mapy nawigacyjne - te już wywodziły się nie tyle ze swobodnej konfabulacji, ile z praktycystycznej koncepcji. Ktoś może powiedzieć, że rzymscy „inżynierowie” (zresztą, nie brakowało ich ani w Helladzie, ani w Egipcie faraonów – konsekwentnie trzymamy się wyłącznie europejskiej ścieżki rozwoju cywilizacyjnego) prowadzili obliczenia i testy. Oczywiście, tylko że nie doświadczenie stanowiło podstawę i podłoże ich dorobku, ale uogólnienie pojedynczych (w rozumieniu statystycznym) obserwacji. Koncepcje romańskie były solidne, ale margines błędu (dziś go lepiej możemy oszacować) dalece przekraczał „normy”, jakie dziś uznalibyśmy za dopuszczalne, i wcale nie chodzi o mierzalne parametry techniczne, tylko o rzeczywiste koncepcje dotyczące państwa, społeczeństwa, urbanizacji, dyplomacji i wojny, istoty fenomenu Człowieka, religii i wierzeń.

Gdyby nie ów „margines” błędu, upadek Rzymu nie spowodowałby tak łatwego wycofania się Europy ku teologii, a właściwie ku koncepcji (właśnie: koncepcji) Uniwersum oferowanej przez kapłanów, potrafiących zupełnie poważnie rozważać ilość diabłów na łebku szpilki czy masowo ścigać czarownice albo handlować odpustami.

A jednak zarówno konfabulacja, jak też koncepcja zaczęły się „starzeć” jako metody wnioskowania, a to wobec coraz bardziej profesjonalnego „ruchu intelektualnego”, którego uosobieniem może być – na przykład – M. Kopernik, duchowny rzymsko-katolicki obalający jedną z naczelnych koncepcji Kościoła o centralnym położeniu Ziemi w Uniwersum i Kosmosie.

 

Tu przerwijmy: konfabulacja nie tylko powraca w Polsce do łask w czasach, kiedy rozstrzygnięcia „naukowe” dokonywane są w „gadanych” programach telewizyjnych i na łamach trzeciorzędnych czasopism: ona tryumfuje i powoli zdobywa sobie świat akademicki!

 

Premiowanie Nieracji

 

Jest to największy grzech dzisiejszej polskiej inteligencji, wzięty wprost z formuł obowiązujących w Polityce. Oto załóżmy, że w jakimś gronie dochodzi do uzgodnienia w ważnej sprawie, ale ktoś jeden lub grupa przeciwstawia się uzgodnieniu, dowodząc jego oczywistej niesłuszności. Net Hercules contra plures: zwycięża uzgodnienie, a kto się mu przeciwstawia, dostaje łatkę kłótnika, konfliktowca, obarczonego nadmiernym umiłowaniem do dzielenia włosa na czworo.

Prędzej czy później jednak okazuje się, że owa uprzednia niezgoda miała podstawy i czas najwyższy, aby przesterować, przeprogramować idee, poglądy i działania. Tyle tylko, że ci, którzy mieli wcześniej rację, nie tylko mają „zamrożone” kariery, ale też są stygmatyzowani Nieracją, co ich oczywiście krzywdzi wobec faktów, ale nie da się owego stygmatu przenieść na błądzących dotąd ludzi sukcesu. Stygmat ma bowiem konkretne „nazwiska”.

Zatem nowym otwarciem zarządzają znów ci sami, którzy dotąd się mylili, a ci co mieli rację – nadal są w tle. Ich próby (niekiedy je widać) „przeniesienia” czy „odzyskania” racji są skazane na porażkę: kto uwierzy komuś, kto nie miał wcześniej racji, jest stygmatyzowanym kłótnikiem i nie ma doświadczenia w zarządzaniu?

 

A więc pośród inteligencji – jak, nie przymierzając, w Sejmie – przestaje się liczyć rzetelne przygotowanie merytoryczne, a w cenie jest umiejętność „przegłosowywania”, „wypinkowywania” i podobne sztuki niepoważne. Kto raz zrobił karierę, choćby na głupotach i miernych naukach – ten niemal dożywotnio będzie uchodził za mądralę, choćby zmieniał poglądy i działania o 180%, choćby co jakiś czas okazywało się, że wytępieni przez niego adwersarze mieli słuszność: raz oklejeni taśmami Nieracji – na zawsze je noszą, choć taśmy te należą się komu innemu właśnie.

 

Do tego zachowanie inteligencji w tzw. powszechnej dyspucie doskonale wpisuje się w zjawisko, które w swoim czasie opisał znakomity filozof Ortega y Gasset. Pisał on o "barbarzyństwie specjalizacji". Jednym z istotnych aspektów tego zjawiska jest sytuacja, w której autorytet w jednej dziedzinie rości sobie pretensje do wypowiadania się w sposób autorytatywny w dziedzinie, w której autorytetem nie jest. Tak umiera kultura.

 

 

*          *          *

 

Leszek Kołakowski rozróżniał między Mitem i Technologią, tym co duchowe i symboliczne a tym co dotykalne i mierzalne: traktował je jak dwie dialektyczne składowe Kultury. „ Mit – jak pokazywał Leszek Kołakowski – jest wyrazem niezgody na przypadkowość praw rządzących światem, na momentalność jego doświadczania, wyrasta z potrzeby odnalezienia w nim sensu, trwałości, ciągłości.”[4] Technologią zaś nazywa Kołakowski wszelkie ludzkie sposoby opanowania tej rzeczywistości, która poprzez Mit została uporządkowana z Chaosu. Człowiek zatem najpierw świat racjonalizuje sobie poprzez Mit (ustanawiając „ludzką” prawdę o świecie), a kiedy już ten oswojony świat ma rozpoznawalne kształty i wymiary – poddawany jest przez Technologię przyswajającej kontroli Człowieka.

W tej konwencji oczywiste jest miejsce Inteligencji w obszarze Mitu.

 

Wiecznie niedoceniany Stanisław Lem (postrzegany jako pisarz SF, niewidoczny jako filozof), chyba w przekornej odpowiedzi na Tomasza z Akwinu Summa Theologiae (synteza logiki Arystotelesa i chrześcijańskiej teologii), sporządził zbiór esejów filozoficznych Summa Technologiae, w którym przechylanie się Kultury ku Technologii, ku temu, co syntetyczne i przeciw-naturalne.

Lem zatem – profetycznie – przenosił Inteligencję z obszaru Mitu do obszaru Technologii. Spotkał się zresztą w tym procederze z wielkim „odporem” Kołakowskiego Polemizowali, np., na łamach Wiedzy i Życia). Czas pokazał – niesłusznie.

Co z tego, skoro Kołakowski, poślizgiem intelektualnym, stygmatyzował Lema jako zmyślacza i fantastę, „okleił” go taśmami Nieracji?

 

Panująca, a może zaledwie wschodząca w ostatnim okresie koncepcja Ekonomii Społecznej, w kontekście takich pojęć jak Kapitał Społeczny albo Kapitał Ludzki – wskazuje na elementy „operatu szacunkowego” dla kategorii Inteligencja, z którego wynika, że taka oto Ekonomia (Gospodarka) stają się wyznacznikiem cywilizacyjnym przeszłości, przynajmniej w anglosaskiej, „północnej” tradycji. Może i tak się stanie. Na pewno dobrze jest, że oto Inteligencja – po transformacyjnej smucie – stworzywszy sobie „polanę” w postaci III Sektora, odnajduje swoją właściwą rolę, swoje miejsce w przestrzeni publicznej, gdzie nikt inny, poza nią, nie wsadza swojego nosa.

 

Zakończmy cytatem: „w zawodzie historyka obowiązują kanony poprawności warsztatowej. Można orzec, że ktoś je złamał[5]. Zaangażowanie w politykę, choćby to była polityka historyczna państwa, stwarza stany emocjonalne, które skłaniają do łamania kanonów warsztatowych. Dlatego historyk zaangażowany w politykę jest zawodowo zgubiony. My go zadziobiemy. I daję słowo – słusznie[6].

 

Kłopot polega na tym, iż tzw. historycy IPN – co coraz częściej oznacza nie tyle miejsce pracy, ile pewnego rodzaju przynależność kastową – najwyraźniej zrozumieli, że w środowisku prawdziwych historyków nie mają czego szukać i założyli sobie własne (środowisko). Mają własny instytut – IPN – który ich karmi i wydaje, własny program telewizyjny – TVP Historia – własnych „dokumentalistów”, którzy kręcą o nich filmy, własnych dziennikarzy, którzy z nimi rozmawiają, własnych polityków, którzy powołują się na ich autorytet. Takie ideologiczne Chinatown. Ten syndrom IPN ma wszystkie cechy złośliwego nowotworu: rozwija się w szybkim tempie, pożerając zdrową tkankę życia publicznego niedotkniętego jeszcze przez antykomunistyczną psychozę i obsesyjno-kompulsyjne natręctwo walki z nieistniejącym od 20 lat ustrojem[7].



[2] Bifurkacja (matematyka): (łac. bi – dwa razy, rozdwojenie, rozwidlenie, rozdzielenie, rozszczepienie) – zjawisko skokowej zmiany własności modelu matematycznego przy drobnej zmianie jego parametrów (np. warunków początkowych procesu albo warunków brzegowych). Szczególnie często spotykane i istotne jest to pojęcie przy rozwiązywaniu równań różniczkowych oraz badaniu fraktali (i teorii chaosu). Bifurkacja (geografia) (łac. bifurcare – rozwidlać się na dwie części) – w szerszym znaczeniu: rozwidlenie się (rozdzielenie) na dwa lub więcej ramion rzeki, pasma górskiego, prądu morskiego, struktury geologicznej itp. Furkacja (łac. furca - widły) - wyraźne zróżnicowanie programu lub programów nauczania w szkole danego typu co powoduje pojawienie się dwóch (bifurkacja) lub więcej (polifurkacja) odrębnych ale równoległych ciągów programowych. Jej celem jest większe, lepsze i efektywniejsze wykorzystanie różnic w zdolnościach, możliwościach i zainteresowaniach uczniów.

[3] Inteligencja: trójzdolność, wrodzona lub wyuczona predyspozycja do 1-detekcji informacji, 2-selekcji według kryterium istotności, 3-optymalnego wnioskowania (użytkowego lub esencjalnego);

[4]Zob. Leszek Kołakowski, Obecność mitu, Wrocław 1994, s. 8-11.

[5] Mowa o „historycznych” pracach IPN;

[6] K. Modzelewski w jednym z wywiadów. Przytaczam za A. Wołk-Łaniewską;

[7] Znawcy rozpoznają styl A. Wołk-Łaniewskiej;

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje

Tematy do dyskusji: Inteligencji poziom inteligencji - cz. 2

Nie znaleziono żadnych komentarzy.