Jan "Myslnik" Herman

Demokracja bez wyborów. Utopia?

2012-01-09 09:11

Grecko brzmiące słowo „demokracja” zwykło się u nas tłumaczyć jako trącące PRL-em „ludowładztwo” (starogreckie δημοκρατία demokratia "rządy ludu", od wyrazów δῆμος demos "lud", rozumiany jako ogół pełnoprawnych obywateli + κρατέω krateo "rządzę"). Tyle, że współcześnie demokracja sprowadzona została do kilku fasadowych wytrychów, którymi zatyka się wszelkie niezadowolenie z tego, jak taka demokracja ma się w praktyce.


Do pakietu najważniejszych wytrychów zdążono już dołączyć:


1.    Wybory przedstawicieli, reprezentantów, prawodawców, władców;
2.    Trójpodział: kreatorzy prawa (budowniczowie ustroju), wykonawcy rządów (administratorzy nawy publicznej), sądownicy (interpretatorzy prawa i stróże praworządności);
3.    Instancyjność rozstrzygania wątpliwości, sporów, nieporozumień (możliwości odwoławcze);
4.    Swoboda zrzeszania się i inicjatyw publicznych (samorządność przedsiębiorczości biznesowej, społecznikowskiej, twórczej);
5.    Swoboda wypowiedzi publicznej (wygłaszaj co chcesz, byłeś nie szkodził i nie manipulował);
6.    Najszerzej pojęta rynkowość (wolna konkurencja, zakaz monopolizowania życia publicznego, równość osób i podmiotów wobec prawa, zakaz dyskryminacji klasowej, religijnej, z uwagi na profesję, pozycję albo orientację seksualną, niedopuszczanie uciskania jakiejkolwiek grupy ludzi czy mniejszości);
7.    Prawo do prywatności i intymności, a także prawa człowieka i obywatela;


Dwuznaczność terminu "lud" występowała już w starożytnej Grecji, gdzie δῆμος (demos) oznaczało zarówno ogół obywateli, jak i pospólstwo (klasy niższe). Demokracją nazywano formę ustroju, w której obywatele mieli wpływ na władzę. Opierając się na dwóch znaczeniach demosu, Arystoteles wyróżnił dwie formy ustroju oparte na jego rządach: politeię (rządy sprawowane poprzez oligarchię), oraz jej zdegenerowaną formę: demokrację, opartą na rządach pospólstwa. Podobna dwuznaczność występuje w łacińskim pojęciu populus i przeniknęła do języków nowożytnych (ang. people, niem. Volk, fr. peuple, wł. popolo, ale za to ros. narod).


W największej internetowej Pedii znajduję też taki akapit: suwerenność ludu lub suwerenność narodu – to doktryna, zgodnie z którą lud, rozumiany jako polityczna wspólnota obywateli, jest suwerenem w państwie i od niego wywodzi się władza i polityczna legitymizacja. Zasada suwerenności ludu jest jedną z podstawowych zasad demokratycznych konstytucji. Spór o uzasadnienie i pochodzenie władzy był jedną z zasadniczych osi europejskiej nowożytnej filozofii politycznej. W ogóle sposób sprawowania suwerenności przez lud jest przedmiotem sporu teoretyków i filozofów politycznych. Suwerenność ludu może być sprawowana bezpośrednio (różne formy demokracji bezpośredniej) lub pośrednio, poprzez reprezentację.


Przyjęcie zasady suwerenności ludu niekoniecznie musi się też wiązać z demokratyzacją. Niektórzy filozofowie (np. Thomas Hobbes) wskazywali, że chociaż władza wywodzi się od ludu, to zawsze musi być sprawowana przez reprezentantów. Reprezentowane jednostki nie mają wpływu na politykę i poza skrajnymi przypadkami nie mogą się jej sprzeciwiać. Ta idea absolutnej reprezentacji mogła więc stanowić podstawę legitymizacji monarchii czy władzy autorytarnej.


W powszechnie wyznawanych-stosowanych doktrynach demokratycznych wymaga się, aby suwerenność ludu była sprawowana bądź bezpośrednio, bądź przez wybieranych okresowo reprezentantów.


*    *    *


Mając jakoś tam przyswojone pojęcie demokracji, mając też świadomość, że jest to wynalazek wyłącznie technicznej ścieżki rozwoju cywilizacyjnego (począwszy od Bliskiego Wschodu, poprzez Helladę i Imperium Romanum, po dzisiejszą Europę i Amerykę), zastanawiam się, czy znane, doświadczone przez Ludzkość formuły wyborcze gwarantują dwie kluczowe sprawy: realną dostępność do spraw politycznych dla każdego zainteresowanego oraz rzeczywistą odpowiedzialność wybieranych przed wyborcami (ludem).
W moim pojęciu – aby tak było – spełnione musiałyby być dwa warunki:


A.    każdy wyborca ma szansę być rzeczywistym, a nie tylko rejestrowym obywatelem, a z drugiej strony
B.    wybrańcy zrzekają się na czas pełnienia funkcji publicznych swoich indywidualnych i grupowych interesów.


Co tu gadać: akurat tych warunków nigdy w historii nie udało się spełnić, więcej: rządzący robią wszystko co możliwe, aby nigdy się one nie ziściły. Wobec tego wszelkie inne postulaty demokracji stają się atrapami, potiomkinowskimi wioskami demokracji.


Świat polityki jest rozumiany przez „zawodowców” jako ich folwark: jeśli pojawi się tam ktoś „przypadkowy” (czyli amator-nieprofesjonalista) albo ktoś bardzo przejęty ideami ludowładztwa – jest natychmiast marginalizowany. W tym sensie obszar polityki jest polem skrajnej monopolizacji, gdzie nie ma miejsca na więcej niż 2-3 ośrodki sprawcze (ośrodki władzy), pozostali gracze mogą co najwyżej dołączyć się lub „robić krecią robotę”, zaś Lud najlepiej aby się w tym wszystkim w ogóle nie orientował, tylko zajął się szarą robotą.


Polityka zwana nowoczesną obejmuje:


a)    Państwo (organy, urzędy, prawo, wymiar sprawiedliwości, służby, armie);
b)    Cztery uniwersalne fenomeny cywilizacyjne: Administrację, Infrastrukturę, Walory (finanse-budżety), Politykę (kliki, koterie, kamaryle);
c)    Trzy pola koniunkturalne: fundusze (finansowe, majątkowe, ludzkie), programy (gospodarcze, społeczne, polityczne), survivale (np. pomoc socjalna, algorytmy kryzysowe);
d)    Przedsiębiorczość (biznesową, społecznikowską, twórczą): rozumianą jako „wyższa” generacja naturalnej żywotności ekonomicznej, efektywniejsza niż zapobiegliwość, roztropność, przezorność, gospodarność;
e)    Incydentalnie, ale coraz bardziej stanowczo: prywatność i intymność osobistą;


We wszystkich tych dziedzinach kierowanie sprawami powierza się najczęściej tzw. osobom zbiorowym (liderom jakichś kolektywów), osadzonym w urzędach i organach oraz służbach albo przez nie upoważnionym, delegowanym. Kontrola ich poczynań, nadzór i ich rozliczanie z działania też mają charakter przywódczo-grupowy. I zawsze „odgórny”, choć poparty sterowaną dysputą (zwaną konsultacjami społecznymi), interwencjami natury publicystycznej oraz głosowaniami uruchamianymi w rozmaitych przekrojach, na koniec instytucja tzw. kontrasygnaty.


Kolektywizm i głosowaniowość oraz konsultacja – te trzy atrybuty upublicznienia mające propagandowo wyczerpywać praktykę demokratyczności – w rzeczywistości wypierają fenomen wyborów i zastępują go wielopiętrowym ustrojem zorganizowanej obieralności, który nie dość, że nie spełnia wspomnianych wyżej wymogów powszechności dostępności polityki i odpowiedzialności wybrańców przed Ludem – ale akurat wykluczają te dwa rozwiązania jako ustrojowo nielogiczne!


Ostatecznie – zamiast powszechnych wyborów (opartych na swobodnym głosowaniu w warunkach pełnego rozeznania) – mamy nomenklaturową grę klik, koterii i kamaryl, zamkniętą w konstytucyjnych twierdzach immunitetów, wtajemniczeń, rekomendacji, obiektywnie nastawioną eksploatacyjnie wobec Ludności i Kraju, obiektywnie też automatyzującą, prymitywizującą procesy publiczne.


Podstawowym więc postulatem demokratycznym współczesności jest przywrócenie instytucji wyborów, przywrócenie rzeczywistym wyborom ich właściwego miejsca w życiu publicznym. Jakkolwiek to brzmi.


 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje