Jan "Myslnik" Herman

Być Posłem prawdziwym

2010-11-19 07:35

 

Janusz Piechociński

 

BYĆ POSŁEM PRAWDZIWYM

/nieznany tekst Posła z grudnia 2002 r./

 

 

Nie czuję się ani wybrańcem narodu, ani posłannikiem jakiejś wielkiej idei: jestem delegatem swoich wyborców do najwyższej w kraju Agory oraz jednym z tych, którym powierzono życie codzienne przeciętnego, szarego Polaka.

 

 

 

Źle się dzieje w kraju, w którym Państwo zajmuje się sprawami bardzo odległymi od spraw Społeczeństwa. Jeszcze gorzej dzieje się w Państwie, którego różni funkcjonariusze są podejrzewani przez Społeczeństwo o najgorsze podłości i szalbierstwa, a przy tym wiele przypuszczeń okazuje się prawdą.

 

Nie należę do ścisłej elity ani w Państwie, ani w partii ludowej. Mógłbym powiedzieć, że absolutnie nie jestem winien ani aferom gospodarczym, ani błędom popełnianym przez kolejne ekipy rządzące naszym krajem, ani powiększającej się otchłani pomiędzy „górą” i „dołami” (MY kontra ONI), ani dramatycznemu upadkowi wartości duchowych i materialnych, na których każdy z nas opiera swoją codzienną egzystencję i wielkie, wzniosłe plany. Mógłbym powołać się na swój dość przeciętny życiorys i powiedzieć, że śmiało patrzę ludziom w oczy i w lustro, że dbam zawsze o dobro otoczenia, o solidne załatwienie powierzonych mi obowiązków, o porządek na moim „odcinku”.

 

Jeśli zachowuję dystans do spraw, które gorąco i żywo poruszają opinię publiczną i klasę polityczną, to wcale nie znaczy, że wszystko to jest mi obojętne. Na forum Sejmu – niekoniecznie jako główne punkty obrad Izby czy komisji – za moich kadencji przewinęło się kilkaset spraw opisywanych jako aferalne, kilka tysięcy osobistych ludzkich tragedii, kilkadziesiąt wielkich reform, zwanych systemowymi lub strukturalnymi. Na moich oczach, z moją osobą blisko centrum wydarzeń, Polska przeszła drogę od RWPG i Układu Warszawskiego ku Europie i NATO, od żarliwego zapału społecznikowskiego do twardej rywalizacji zwartych ugrupowań politycznych, od narodowego festiwalu wolności po „wolną amerykankę” z bezwzględnymi cwaniakami w roli głównej. Niestety, była to też droga od porządku publicznego ku niemal sarmackiej anarchii, od egalitaryzmu ku krańcowej niesprawiedliwości, od bezpiecznej, choć szarej codzienności ku codziennym dramatom w pracy, w domu i na ulicy.

 

Musiałbym być z kamienia, gdybym tego wszystkiego nie dostrzegał, gdyby nie stawiało mnie to przed najpoważniejszymi życiowymi pytaniami. Doskonale rozumiem siły rządzące, które z jednej strony próbowały budować nasz kraj po nowemu nie mając żadnego doświadczenia w tej mierze, zaś z drugiej strony „wycinały do spodu” znienawidzonych i pogardzanych przeciwników po każdych wygranych wyborach. Jeszcze lepiej rozumiem tych, którzy porzucili nadzieję na uporządkowanie spraw polskich w sposób układny i praworządny, wystąpili poza margines zachowań poprawnych politycznie i ugrzecznionych, stanęli na czele sfrustrowanych ludzi i rozkręcili zawieruchę, aż ta wyniosła ich do poselskich ław, gdzie do dziś robią za niegrzecznych, karconych łobuzów.

 

Ale.

 

Nie rozumiem, dlaczego budowa nowej rzeczywistości ograniczyła się do wykrystalizowania nowej warstwy wszech-mocarzy biznesu, polityki, kultury, zajmujących niepodważalne reduty, z których rozporządzają niemal wszystkim, nawet szerokim ruchem samorządów terytorialnych, zawodowych, organizacji pozarządowych. Nie rozumiem, dlaczego – wykorzystując ludzkie pragnienia i wielki, społecznikowski zapał – elity oszukują Społeczeństwo i skierowują ten zapał na tory wymyślone przez siebie, bez poszanowania dla tzw. zbiorowej mądrości narodu. Nie rozumiem, dlaczego stawiani jesteśmy wszyscy w sytuacjach przymusowych zwanych faktami dokonanymi, co przynosi taki skutek, że nie parlament i samorządy, ale ministrowie i urzędnicy decydują za nas i bez naszej wiedzy o tym, w którą stronę porusza się nasz kraj i w jakiej sytuacji będzie każdy z nas postawiony jutro, za rok, za kilka lat.

 

Podziwiam kolegów, którzy na forum parlamentu gotowi są posunąć się do dramatycznych gestów, aby zwrócić uwagę Społeczeństwa, a choćby tylko dziennikarzy, na to, czego nie są w stanie przeforsować w spokojnych naradach i negocjacjach. A także porażony jestem niemal bezczelnym spokojem decydentów, którzy sprawiają wrażenie, jakby wszystko to przygotowali w jakichś tajemnych, nieformalnych gremiach i teraz tylko mają za zadanie rozegrać grę na forum konstytucyjnym. Dla mnie jest oczywiste nie tylko to, że „coś tu nie gra”, ale też to, że prędzej czy później Społeczeństwo odrzuci taki sposób postępowania ze sobą, jak ze stadem owiec, a tylko od rzeczywistych przywódców zależy, w jaki sposób to będzie przebiegało.

 

Nie umiem wykonywać dramatycznych aktów na forum Sejmu czy na ulicach. Nie potępiam ich: po prostu sam nie umiem. Jestem przygotowany do analizy polskiej rzeczywistości zgodnie ze swoim wykształceniem oraz z doświadczeniem nabytym w latach działalności publicznej. Próbkę takiej analizy przedstawiam poniżej.

 

 

Co się dzieje z naszym krajem?

 

Dostrzegam pewną analogię pomiędzy tym, co obserwujemy w skali naszego globu a tym, co przeżywa nasz kraj.

 

W skali globalnej zacieśnia się krąg uprzywilejowanych, wiodących krajów, które prawem kaduka uzurpują sobie uprawnienia do narzucania innym swoich rozwiązań gospodarczych, do eksploatacji światowych zasobów według swojego widzimisię, do ustalania hierarchii wartości mających obowiązywać cały świat, a przede wszystkim do zajmowania pozycji arbitrów i rozjemców, nawet do apodyktycznego narzucania organizacjom międzynarodowym swojego zdania. Procesowi temu wcale nie towarzyszy rzeczywista troska o los krajów i ludów gorzej sytuowanych, którym nie tak powiodło się w Historii: raczej traktowane są one jako ta „reszta”, którą do woli można eksploatować i pouczać. W takich warunkach zupełnie zrozumiałe są spazmatyczne reakcje tych przegrywających, zwłaszcza że umacniają się procesy reprodukujące status quo: kto był słaby, będzie jeszcze słabszy, kto rozporządza, ten dobrze i wygodnie urządzi siebie i swoich sojuszników.

 

Polska za wszelką cenę (niestety, za wszelką cenę) stara się zachować status sojusznika tych „lepszych”, ale widać niemal gołym okiem, że ustawiani jesteśmy co najwyżej w drugim rzędzie, a być może jesteśmy manipulowani aż do czasu, kiedy owa ewidentna „reszta” już nie będzie w stanie się podnieść, wtedy zaś przyjdzie kolej na nas. Wszak przynależność do OECD nie czyni z nas potęgi gospodarczej, członkostwo w NATO nie uprawnia nas do roli rozgrywającego, a przynależność do UE nie przeistoczy Polonii w metropolię równą Germanii, Galii czy Albionowi. Spójrzmy realnie na Skandynawię czy Iberię, które – nawet zespolone z Europą – pozostają jej prowincją, niby finansowo zyskującą, ale w rzeczywistości eksploatowaną.

 

Być może jest to zbieg okoliczności, ale całą tę diagnozę można niemal bez poprawek przenieść na rozważania o naszym kraju. Niemal w każdej dziedzinie mamy hermetyczne, coraz bardziej hermetyczne środowisko tych, którzy ustanawiają reguły gry, opanowują kluczowe pozycje: pozostali mogą co najwyżej występować w roli pretendentów, łaskawie niekiedy dopuszczanych do przebranych już możliwości. Na samym spodzie znajdują się „masy”, które nie tylko nie mają dostępu do prawdziwych możliwości, ale też nie mają praktycznie żadnej szansy zdobycia informacji o tych możliwościach. Dla nich uruchamiane są najprzeróżniejsze szlachetne projekty: stypendia, konkursy, fundusze pomocowe, akcje charytatywne, gorące linie i telefony zaufania, umowy dla branży, pakiety dla regionów, tanie kredyty, okazyjne wyprzedaże, giełdy pracy, targi i festyny. Po jakimś czasie okazuje się, że jakieś nieczyste siły spartoliły robotę, w związku z czym ci dla których podjęto projekt są zawiedzeni i zgorzkniali, a paru obrotnych magików uciekło z fortuną albo tłumaczy się przed prokuratorem.

 

Podział na „lepszych i gorszych” w Polsce staje się coraz bardziej wyraźny: już dawno przyzwyczailiśmy się do tego, że niczego nie załatwimy bez pomocy krewnych i znajomych, teraz uczymy się, że nawet krewni i znajomi nie mają „luzu”, najczęściej sami walczą o przeżycie. Oznacza to, że grubieje nam krecha oddzielająca tych, co zyskują od tych, co tracą. Ci pierwsi bez ograniczeń i bez niczyjej kontroli czerpią ze społecznej puli bogactw narodowych, ci drudzy „dokładają” do wszystkiego, czego się podejmą.

 

Nie sposób przytaczać w tym miejscu pogłębionych analiz i cyfr poustawianych w równych rządkach: myślę, że jestem wiarygodny zarówno przez to, że mam dostęp do wielu danych nie znanych ogółowi, jak też przez to, że niemała część posłów i działaczy publicznych wrażliwych na ludzkie sprawy daje w różny sposób wyraz tym samym poglądom. Tu nie chodzi o podstępną wyprzedaż Polski za bezcen, tu nie chodzi o skryte knowania tajemnych organizacji międzynarodowych, tu nie chodzi o zdziczenie moralne i obyczajowe w pogoni za mamoną: ja tu dostrzegam brak dojrzałej strategii określającej niepodważalne paradygmaty wizji naszego kraju. Zastąpiono ją wygodnickim pakietem „konieczności dziejowych”, tyleż nieprawdziwych, ile sprzecznych ze sobą wzajemnie.

 

W rzeczywistości okazało się, że ludzie i ugrupowania, które odważnie sięgnęły po stery państwowe, wzajemnie zresztą przeganiając się z „kapitańskiego mostka”, nie do końca potrafią zdefiniować to, co różni dryfowanie od żeglugi. Kiedy siedzimy we wraku bez silnika i żagli, nasza strategia ogranicza się do umacniania zderzaków i wylewania nadmiaru wody poza burtę, byle dotrzeć do brzegu lub doczekać pomocy. Kiedy jednak mamy w pełni sprawną jednostkę – liczy się nawigacja i cel, dzięki któremu poprawimy nasz los, podniesiemy nasze status quo. Żal to mówić, ale żaden z „nawigatorów” nie wskazał nam celu godnego starań: udając, że widzą daleko i pewnie, chwytali się każdej szansy stabilizacji, czepiali się każdej sprawnej jednostki, a załodze pokazywali, jak to dziarsko prowadzą wszystkich ku lepszemu jutru. Nic dziwnego, że bardziej lub mniej przygodni żeglarze coraz bezczelniej dyktowali nam, co mamy robić, aż jeden z nich wziął nas zupełnie na hol, może mu się przydamy, choć już wszystko, co cenne, przenieśliśmy wcześniej na jego pokład.

 

Przyjmuję na siebie współodpowiedzialność za taki stan rzeczy, ale z jedną uwagą: gdybym rzeczywiście należał do tych, którzy kierowali takim postępem spraw, należałbym do sytych beneficjantów przemian w Polsce. Każdy, kto obserwuje scenę polityczną naszego kraju wie jednak, że należę do grupy posłów i urzędników, którzy robią robotę konstruktywną i gospodarską, przypominając sternikom od czasu do czasu, że błądzą i kuglują. Że – być może – w całym tym żeglowaniu bardziej patrzą własnego interesu niż starają się wypełnić swoje zobowiązania wobec Społeczeństwa.

 

Jak zaradzić?

 

Polska – na szczęście – przeżyła wiele nieszczęść. Nie tylko zahartowały nas one w bojach i dały poczucie trwałej przynależności do światowej rodziny narodów, ale też pozwoliły zapisać w pamięci długa listę przestróg. Bocheńskiego Dzieje głupoty w Polsce czy Michnika Z dziejów honoru w Polsce wskazują, że nie zawsze umiemy korzystać z własnego doświadczenia i Historia nierzadko nas kopie drugi raz w to samo miejsce, ale skarbnica mądrości Polaków jest niezgłębiona.

 

Jej podstawowym przesłaniem jest apel o własny rozum, o suwerenność, niezależność, umiłowanie wolności. Polacy najczęściej korzystali z tego przesłania niemal jak podskakiewicze, machając szabelką po całym świecie i najczęściej urażając sąsiadów, choć niekiedy zdobywali podziw dla swoich talentów i odwagi. Wydaje się jednak, że bardziej chodzi nam o to szczególne poczucie własnej wartości i wartości naszego narodowego dorobku, które pozwala bez zawiści i bez kompleksów spoglądać na braci Rosjan, Niemców, Czechów, Ukraińców i Węgrów. Pozwala też ono z godnością i stanowczością podejmować negocjacje w sprawach sojuszy, unii, wymiany i wzajemnych świadczeń. Pozwala nie dać się zastraszyć, a tym bardziej „zbajerować”, omamić obiecankami na nieznaną przyszłość w zamian za realne poświęcenia tu-teraz. Ostatnie trzynaście lat historii Polski wyraźnie pokazuje, że uniesieni euforią wolności (widzieliśmy się oswobodzonymi z sowieckich kajdanów) daliśmy się podejść jak nowicjusze, przez co rychło pozbawiliśmy się nie tylko suwerenności, ale też oddaliśmy wiele atrybutów, przy pomocy których zachwianą suwerenność możnaby przywrócić. Niechcący potwierdzamy, iż „pawiem i papugą narodów” jesteśmy. Popisujemy się Solidarnością przed całym światem, a świat spokojnie nas oklaskuje i liczy srebrniki, za które kupi nas z całą tą naszą chwałą. Błogosławimy wolny rynek i konkurencję oraz cały świetlany Zachód, a świat, który dawno już to wszystko ucywilizował, z chęcią eksperymentuje na naszym organizmie różne terapie, na które nie godzą się obywatele nawet średniackich krajów.

 

Historia uczy nas też, że nie wolno ludziom odbierać tego, co stanowi ich konstytuantę, co ich zakotwicza w rzeczywistości, w kraju, pośród innych ludzi. Wiara religijna, zaufanie do stabilności otoczenia, ideologia uwzględniająca sprawiedliwość, wiedza dająca się sprawdzić w codzienności, pakiet osobistych/indywidualnych umiejętności, obcowanie z pięknem i artyzmem, co najmniej minimalne zaspokojenie potrzeb, sens istnienia, opoka środowiskowa – to wszystko są wartości, dla których każdy człowiek jest gotów oddać własne losy w cudze ręce. Cudze, ale nie obce. „Lepszy mi na wolności kęsek lada jaki, niźli w niewoli przysmaki”. Tak już jest, że dobrobyt z obcej ręki traci smak i jest podejrzanie rozrzedzony. Ktokolwiek kieruje nawą państwową i bierze ludzkie losy w swoje ręce, powinien pamiętać nie tylko o tym, żeby zapewnić ludziom ich podstawowy pakiet, ale też o tym, że nie ma prostego upoważnienia do przekazywania swoich uprawnień „kapitańskich” innemu kapitanowi, choćby lepszemu, choćby bogatszemu, choćby bardziej hojnemu. Nawet, jeśli w referendum uda się zdobyć większość, nie może ona sprowadzać się do uczynienia obcego szafarzem ludzkich losów.

 

Warto też pamiętać o tym, że cokolwiek znajdujemy wokół siebie będąc we własnym kraju, stanowi wspólny dorobek Narodu i jego pokoleń. Nawet jeśli dziś stanowi własność prywatną, nawet jeśli jest tak cenne, że dostęp do niego jest limitowany. Nie ma takiej fortuny, która powstała na skutek starań jednego, jedynego, choćby najbardziej mocarnego biznesmena. Chyba że została przezeń splądrowana. Nie ma takiej niszy przyrodniczej, na której wystarczy postawić nogę i powiedzieć: moje. W Polsce nie było i już nie będzie Klondike, gdzie poszukiwacze złota tyle gruntu dostawali, ile zdołali odgrodzić płotem. Nie ma takich dzieł sztuki czy owoców intelektu, które należą wyłącznie do twórcy: na dorobek twórców składają się starania wszystkich, których napotkali oni na swej drodze. Nie ma takiej chwały, która należałaby się wyłącznie posiadaczom orderów: ich wyróżnienia są jedynie symbolem wyróżnienia dla ich środowisk czy dla sprawy, którą reprezentowali. I – na koniec – nie ma takiej biedy, nie ma takiej patologii, za którą nie powinniśmy się wstydzić wszyscy, bowiem nędza jednych bierze się z beztroski i egoizmu innych. Te stwierdzenia wcale nie podważają prawa własności materialnej i intelektualnej, nie podważają wagi indywidualnych dokonań i talentów, sugerują jednak nakaz udostępniania owej własności wszystkim w takim stopniu, w jakim stanowi zbytek posiadacza. Sugerują też, że nawet największe talenty muszą być wsparte przez jakiś system społeczny czy środowisko, a najwięksi bohaterowie muszą znaleźć się w okolicznościach, które owo bohaterstwo wyzwolą. Bez tego ich efektowne dokonania niewątpliwie byłyby mniej spektakularne. Z góry przepraszam osoby wrażliwe na tym punkcie: przecież nie dążę do rewolucji socjalistycznej, konfiskaty mienia, urawniłowki. Nie podważam bohaterskich czynów i ich szlachetnej motywacji. Nie propaguję kolektywizacji wszystkiego, co w tym kraju aktywne. Zwracam jedynie uwagę na społeczny charakter wszelkich indywidualnych dokonań.

 

 

Nielegalne Państwo

 

Stoimy przed bardzo poważnym pytaniem: możemy je sobie postawić sami – i wtedy dajemy sobie czas na spokojną odpowiedź – albo rzeczywistość do pary z Historią tak czy owak nam to pytanie przypomną, ale wtedy będzie już zbyt późno.

 

Pytanie brzmi: czy nasze Państwo jest legalne? Samo postawienie takiego pytania wieje chłodem i jakąś groźną zapowiedzią. Dlatego przypomnijmy, że dzieje Polski niemal w jednej trzeciej stanowią dzieje rządów nielegalnych. Najbardziej spektakularne rządy nielegalne to ponad stuletnie zabory ziem polskich przez imperia sąsiedzkie, okupacja hitlerowska czy – tu zdania są podzielone – narzucony nam przez Jałtę i ZSRR tak zwany komunizm, który niektórzy są gotowi zupełnie wymazać z historii. Wynosimy na pomniki powstańców, partyzantów i wszystkich, którzy podgryzali komunizm, a przecież wszyscy oni działali nielegalnie z punktu widzenia ówczesnych kierowników domeny państwowej, same zaś domeny miały albo akceptację formalną w społeczności międzynarodowej, albo ciche jej przyzwolenie (nawet wojna hitlerowska na wschodzie Europy).

 

W dobie, kiedy społeczność międzynarodowa skłonna jest wszczynać „sprawiedliwe wojny” przeciw suwerennym państwom z zamiarem ich „pouczenia” w sprawie traktowania obywateli, kiedy pełną parą pracują międzynarodowe i krajowe trybunały rozliczające obalone kierownictwa państwowe – pytanie o legalność państwa jest tym bardziej aktualne. Dobrze byłoby nie wypaczyć znaczenia tego pytania: nikt nie podważa legalności struktur kierowniczych i aparatu państwowego, czyli parlamentu, rządu, armii, policji, służb wywiadowczych i biurokracji. Zresztą, po obaleniu znienawidzonych reżimów raczej nie dochodzi do niwelowania tych struktur, organy państwowe w większości zachowują swoje nazwy i położenie w strukturze. Łatwo jest jednak zauważyć, że w niektórych państwach funkcjonariusze dość opacznie rozumieją swoją rolę funkcyjną: nie oni podejmują służbę publiczną, tylko organy państwowe i konkretne stanowiska służą im do realizowania własnych projektów i zaspokajania ambicji oraz wygrywania sporów.

 

Rząd realizuje zadania, w których mniej liczy się dobro publiczne, a więcej umocnienie pozycji partyjnych i zdobycie elektoratu, parlament ustanawia prawo, które ma ostatecznie zapewnić dominację układu rządzącego, stworzyć swoisty monopol: nawet ordynacje wyborcze są pod tym kątem manipulowane. Policjant, nauczyciel, pani z okienka, specjalista do spraw ważnych czy naczelnik dość łatwo zapominają się, przekraczają cienką granicę i traktują obywatela emocjonalnie i osobiście, a nie urzędowo. Traktują niejako obywatela jak przeciwnika i przy pomocy swoich państwowych uprawnień walczą z nim jak „równy z równym”, przy czym obywatel z góry stoi na pozycji przegranej. Straty i szkody ponosi wszak natychmiast, a jeśli w ogóle uda mu się w długotrwałym procesie biurokratycznym lub sądowym potwierdzić swoje racje (nikły procent spraw) – straty i szkody często okazują się nieodwracalne.

 

Tu trzeba oddać sprawiedliwość ludziom uczciwym i rzetelnym oraz rozumiejącym swoje zadania publiczne na funkcjach państwowych, ale jednocześnie ostrzec. Nawet jeśli tylko 10% osób zajmujących państwowe pozycje opacznie wypełnia swoje obowiązki i wprowadza element prywaty i nieuczciwości, to może oznaczać, że aż 90% przejawów działania państwa zostanie skażonych nielegalnością: działają bowiem niezliczone mechanizmy i interakcje, które wciągają całe urzędy w grę prowadzoną przez pojedynczą osobę czy zgraną grupę panosząca się w jakiejś instytucji. Nic dziwnego, że zarówno pokrzywdzeni przez państwo, jak też uczciwi i rzetelni funkcjonariusze, rezygnują z codziennych, kłopotliwych interwencji, z upominania się o dobro pojedynczego obywatela czy dobro publiczne jako takie.

 

Oczywiście, ludność ma co dzień do załatwienia w urzędach tysiące drobnych i wielkich spraw, dlatego skłania się do przywołania innych niż urzędowe mechanizmów wymuszających skuteczność. Mowa o korupcji, o kumoterstwie, o szantażach, o nieformalnych związkach, o wciąganiu w pozaurzędowe interesy.

 

Tak funkcjonujące państwo, zawłaszczone przez zapominających się urzędników oraz przez cyniczne, świadome swego „grzechu” grupy interesów, państwo zaniedbujące obowiązki w ferworze gier politycznych - zamiast pełnić swoje naturalne i oczywiste funkcje, w rzeczywistości szkodzi krajowi i jego mieszkańcom. Powstaje wrażenie, że bez państwa obywatele radziliby sobie lepiej i mniej kosztownie. Taki stan czyni państwo nielegalnym. Właśnie taki stan legł u podstaw działania buntowników z okresu zaborów, podziemia wojennego czy opozycji demokratycznej po II wojnie światowej. Nie zdziwiłbym się, gdyby Przyszłość objaśniała nam zachowanie dzisiejszych awanturników dokładnie tak samo.

 

Tym bardziej poczuwam się do współwiny za obecny stan naszego państwa i kraju. Należę jednak do tych parlamentarzystów, którzy dostrzegając zło w jego poszczególnych przejawach i w jakościowej masie, nie porywają się na spektakularne gesty (choć je doceniam), tylko starają się znaleźć w tym wszystkim jakiś porządek i wyjście na prostą bez mnożenia szkód.

 

 

Samorząd

 

Państwo, które jest kontrolowane przez obywateli poprzez rozliczne instytucje samorządowe, jest w naturalny sposób zabezpieczone przed biurokratyzacją i wykolejeniem: samorządne zbiorowości obywatelskie dzięki swojej naturalnej obywatelskiej aktywności przywracają państwo do właściwych wymiarów i zapobiegają jego chorobom.

 

Rzecz w tym, że nasze państwo pod tym względem zupełnie nie zmieniło się w stosunku do czasów sprzed transformacji. Wszyscy pamiętamy, że wiodąca naonczas Partia rozdzielała stanowiska urzędowe od Pierwszego Sekretarza, Premiera i Przewodniczącego Rady Państwa aż po ważniejsze funkcje w gminie (gromadzie). Nomenklatura partyjna nie ograniczała się do „pionu administracji”: nie omijała również środowisk branżowych, czyli gospodarki, kultury, nauki, oświaty, turystyki, organizacji młodzieżowych. W jakimś sensie wpływała również na funkcjonowanie spółdzielczości (mieszkaniowej i rolnej), a nawet na funkcjonowanie sektora prywatnego, poprzez domiary podatkowe, kontyngenty, politykę „specjalizacyjną”, kampanie skupowe czy zaopatrzeniowe. W rolnictwie doszło do tego, że gospodarz wszystkie zadania gospodarskie wykonywał „na zawołanie”: ustawiał się w kolejkach po ziarno siewne, po sadzonki, po nawozy, materiały budowlane, maszyny rolne, usługi POM, przydział kontyngentu, w skupie, a na koniec do kasy. Jedyne, za co rzeczywiście odpowiadał, to zagospodarowanie ziemi: mógł ją utracić, jeśli zaniedbywał. Nie inaczej było w innych „prywatnych” branżach.

 

Jakże wiele z tego wszystkiego zostało „żywcem” przeniesione do dzisiejszej rzeczywistości! Nawet tam, gdzie teoretycznie państwo zupełnie zostawiło ludzi samym sobie, trwają mechanizmy ubiegania się w urzędach o łatwiejsze warunki działania (przetargi, granty, dotacje) albo o arbitraż w grach komercyjnych i prestiżowych.

 

Mimo powtarzanych co jakiś czas deklaracji państwo nie „odpuściło” samorządu terytorialnego. Ponad połowę budżetu samorządów terytorialnych stanowi centralnie regulowanie finansowanie zadań „ogólnokrajowych”, ponad połowę czasu pracy urzędników i radnych samorządowych zajmuje „rozpisywanie na głosy” lub wyjaśnianie dyrektyw centralnych. Stosunkowo nieliczna jest grupa samorządowców bezpartyjnych, co może nie byłoby złe, gdyby warszawskie centrale partyjne nie zmuszały „swoich” do realizowania ogólnokrajowych projektów i gier politycznych. Trzeba być ślepym, żeby nie dojrzeć tego choćby w dopiero co zakończonej kampanii związanej z wyborami. Na tym tle zrozumiałe chyba jest, dlaczego kandydowałem nie jako przedstawiciel partii ludowej, ale jako lider Centrum Samorządowego „Nasza Stolica” (notabene: zostanie ono zarejestrowane jako stowarzyszenie i będzie kontynuowało starania o realizację mojego programu wyborczego).

 

Prześledzenie karier kilkudziesięciu tysięcy urzędników samorządowych w ciągu ostatnich lat pokazuje wyraźnie, że samorząd (obok specjalnej strefy biznesu i instytucji publicznych) w większości jest albo „przechowalnią”, wariantem zapasowym dla zdymisjonowanych urzędników centralnych i przegranych parlamentarzystów, albo odskocznią do najwyższych stanowisk w kraju dla tych, którzy dopiero wspinają się na wyżyny działalności publicznej. Dodatkowo, kiedy w kraju rośnie bezrobocie i ogólna bryndza, a jednocześnie trwa walka o przeżycie i perspektywy na przyszłość, samorządy stanowią największy w Polsce fundusz zatrudnieniowy. W wielu gminach samorząd zatrudnia najbardziej prężną grupę mieszkańców i ich rodziny czy zaufanych, co stanowi 20-50% ogółu zatrudnionych w gminie! Wliczam w to oświatę, pomoc socjalną, infrastrukturę, w oczywisty sposób zależne od urzędu. Dodajmy do tego placówki sieciowych „firm” państwowych: policję, jednostki wojskowe, pocztę, telekomunikację, a okresowo komitety wyborcze czy sztaby spisowe.

 

W ten sposób państwo nadal sprawuje kontrolę nad życiem publicznym we wszelkich zakątkach kraju, a spontaniczne obywatelskie, (można powiedzieć: samorządne) inicjatywy są poddane weryfikacji z pozoru gminnej czy regionalnej, a w rzeczywistości egzaminowane są pod kątem przydatności dla partii ogólnokrajowych lub wprost dla państwa.

 

Obszar samorządów (nie tylko terytorialnych) jest polem ścierania się państwa i obywateli. Państwo przemianowuje samorządy na swoje delegatury, obywatele próbują podporządkować samorządy swoim projektom branżowym i lokalnym inicjowanym dla dobra publicznego. Gdyby między interesem państwa i obywateli nie było sprzeczności – samorządność rozkwitałaby, a państwo radowałoby się obywatelskim wsparciem dla swoich projektów i z takimż zapałem promowałoby obywatelskie inicjatywy. Jest jednak inaczej: zawłaszczone, stojące na granicy legalności państwo boi się jak ognia szczerej, spontanicznej aktywności obywateli i wypiera ją daleko poza samorządność, chyba że – w nielicznych przypadkach – uda się dokonać swoistego prozelityzmu i przekabacić obywateli na swoich „wyznawców”. Vide: kariery niektórych działaczy kultury, nauki, turystyki, ruchu młodzieżowego, które na tle ogólnej frustracji tych środowisk prezentują się dość paradoksalnie.

 

Samorządy funkcjonują więc w formule tak zdegenerowanej, że o sytuację gorszą jest już bardzo trudno. Z jednej strony państwo sprowadziło je do roli swoich delegatur. Z drugiej strony centralne partie traktują je jak łup wyborczy i teren dokumentujący zakres ich wpływów (co pozwala im „utargować” lepsze pozycje w strukturach państwowych). Na koniec, to co jeszcze zostało, rozdysponowane jest pomiędzy branżowe i lokalne koterie, tyle cyniczne co zmuszone do grabieżczej polityki przez sytuację w kraju.

 

 

Arogancja i woluntaryzm władzy

 

Bardzo charakterystyczne dla okresów trudnych w naszym kraju jest obecne nasilanie się buty i arogancji zarówno przedstawicieli władzy, obojętne na jakim szczeblu, jak też instytucji i urzędów. Co prawda, rozbudowane są tzw. gabinety polityczne i doradcze wysokich urzędników, ale raczej nie są one platformami dyskusji i wypracowywania rozwiązań, raczej służą jako zaufane sztaby pomocnicze, a na pewno nie reprezentują zróżnicowanych opcji programowych.

 

Jakiekolwiek sygnały płynące z „dołu” spotykają się nie z rzetelną analizą, tylko z pouczaniem: pan miałby rację, ale nie wie pan tego, tego, tego i tego, a skoro pan nie wie, to buja pan w obłokach – to najgrzeczniejszy z możliwych komentarz do obywatelskich projektów, zgłoszeń, uwag. W ślad za tym postępuje woluntaryzm, projektowanie rzeczywistości według wyobrażeń elit, a nie według – choćby uśrednionego – mniemania opinii publicznej.

 

Znakomity jest tu przykład naszej aplikacji do Unii Europejskiej (zaznaczam, nie jestem jej nieprzyjacielem). Jeszcze nie przystąpiliśmy do niej, a już w naszym kraju wszystko jest poustawiane według sztanc unijnych. Europa już wielokrotnie odebrała sobie wszelkie nasze długi i wielką nawiązkę: swoje świadczenia odkłada jednak precyzyjnie do dnia przystąpienia, bo nawet owe fundusze pomocowe nie tyle służą rozwojowi naszego kraju (choć służą, owszem), ile upodobnieniu naszej gospodarki do modelu europejskiego, aby Bruksela i podmioty europejskie lepiej orientowały się w polskiej rzeczywistości. Oczywiście, nas informuje się, że właśnie oto dostajemy kolejne błogosławieństwo i dar przyjaźni. Och, gdyby on tak służył nam, jak owym europejskim podmiotom! Jakiekolwiek poważne wątpliwości są niezwykle zręcznie pacyfikowane przez stronników Unii Europejskiej, a tak naprawdę przez instytucje i organy państwowe. Najczęściej odbywa się to w formie poniżających „wycieczek” do Brukseli i – być może – jakichś zapewnień na przyszłość, szerzej nieznanych. Charakterystyczna jest lista środowisk, które w ostatnich dwóch latach zmieniły diametralnie swoje przekonania i stosunek do Unii. Być może ścisła zażyłość z Europą jest nam potrzebna jak nic innego, ale wolałbym w tym procesie występować jako partner, a nie jako poganiany chłopiec. Zwłaszcza, że jako polski podatnik ustąpiłem już we własnym kraju wystarczająco dużo miejsca braciom z Europy, aby traktowali mnie poważnie i z wzajemnością.

 

Wiele podobnych słów można napisać o polskiej prywatyzacji, o „urynkowieniu” dziedzin tradycyjnie budżetowych, o postępowaniu wobec zatrudnionych (vide: Komisja Trójstronna). Zawsze jakoś w przypadkach spornych rację ma ekipa rządząca, wszechwiedząca i skłonna do pouczeń, nazywanych konsultacjami i rokowaniami.

 

 

Program konstruktywny

 

Jeszcze raz podkreślam, że nie dziwi mnie rozpaczliwa i dramatyczna reakcja zarówno różnych formacji obywatelskich w kraju, jak też spektakularne, nie do końca zgodne z prawem i dobrymi obyczajami happeningi w ośrodkach centralnych, w tym moich kolegów parlamentarzystów. Nie przyłączam się do nich, ale to nie znaczy, że nie przyznaje im racji. Może po rzetelnej analizie dokumentów pokontrolnych i nastrojów społecznych mam nieco bardziej wyważoną opinię na tematy będące „gorącymi kartoflami” rządu, ale nie mam wątpliwości, że do obecnego stanu naszego kraju doprowadziły błędy albo wprost cyniczna gra kolejnych kierownictw.

 

Jeśli przystąpię do rozlewającego się po kraju ruchu protestacyjnego, zyskam pewnie trochę w sondażach, nie poprawi to jednak sytuacji nawet tym, którzy obdarzą mnie sympatią. Wolę podjąć próbę zaprojektowania rozwiązania systemowego.

Spośród problemów do rozwiązania w Polsce (pamiętajmy, że przede wszystkim należy państwo uczynić w pełni legalnym w myśl tego, co powiedziano powyżej), mamy listę tych, które są palące oraz listę tych, które będą skutkować perspektywicznie.

 

 

LISTA PALĄCA

 

Na tę listę wpisuję problemy bytowo-egzystencjalne coraz liczniejszej warstwy ludności gorzej uposażonej. Obejmuje ona takie oczywiste sprawy, jak:

-                           praca: najczarniejsze analizy mówią o 20% bezrobociu (tylko nieliczni z prawem do zasiłku), ale trzeba też uwzględnić to, że wiele ludzkiej energii marnuje się poza obszarem bezrobocia, bowiem nie wykorzystuje się właściwie obywatelskich inicjatyw i predyspozycji, a warunki uruchamiania i prowadzenia biznesu są w Polsce trudne, najtrudniejsze w naszym regionie świata;

-                           mieszkanie: zbilansowanie liczby rodzin i liczby mieszkań nie wypada aż tak niekorzystnie, ale standard większości mieszkań komunalnych, zakładowych i „kamienicznych” lokuje ich mieszkańców w mrocznych czasach chronicznej biedy, zaś z drugiej strony rośnie liczba „pustostanów”, które w rzeczywistości są wysoko standardowymi lub spółdzielczymi lokalami, na które przestaje nam wystarczać gotówki (dotyczy to i zakupów, i wynajmu). Do tego dochodzi niehumanitarne prawo o eksmisjach i – paradoksalnie niekorzystne dla właścicieli prawo lokalowe;

-                           bezpieczeństwo: niezależnie od sukcesów policji i różnych służb, zwalczających wielką przestępczość i afery – ich rozprzestrzenianie się w naszym kraju poraża każdego, kto ma minimalne poczucie praworządności. Ale najważniejszy jest rosnący brak poczucia bezpieczeństwa codziennego: w domu, w pracy, na ulicy, w autobusie, w lokalu: na każdym kroku czyha bandyta, kieszonkowiec, włamywacz, obleśny szef, nieuczciwy kelner, bankowy hacker, oszust kredytowy, uliczny chuligan, a nawet groźny pies,. Komfortu nie podnoszą również coraz liczniejsi uliczni naciągacze, zaś standardowe systemy bezpieczeństwa same niekiedy są pośrednim powodem nieszczęść;

-                           wspólnoty lokalne: wielkie blokowiska w miastach i charakterystyczne „czworaki” we wsiach PGR-owskich od początku postrzegane były jako miejsca dokuczliwej anonimowości i wyizolowania ludzi od siebie, jednak ostatnie lata pogłębiły to zjawisko i rozsiały je po całej Polsce. Niemal na palcach jednej ręki można policzyć wspólnoty sąsiedzkie rzeczywiście zżyte i oparte na wzajemnej życzliwości i zaufaniu, za to powszechnieje zjawisko omijania się bliskich sąsiadów bez pozdrowienia, czasem z powodu upadku dobrych manier, ale najczęściej przez to, że oni rzeczywiście się nie znają: potwierdzają to rozpaczliwe próby integrowania się ludzi wokół szkół, przychodni i „pośredniaków”, przyznajmy, ma to wymiar karykaturalny;

 

LISTA PERSPEKTYWICZNA

 

-                           oświata i nauka: na tym polu Polska dramatycznie zapada się, bowiem nie tylko marnujemy naturalne możliwości, jakie daje ludziom Opatrzność, ale poszerzamy obszar analfabetyzmu (pierwotnego i wtórnego), co oznacza, że coraz mniej liczni ludzie wykształceni nie są w stanie wprowadzać swoich rozwiązań do powszechnego użytku. Stąd już tylko kilka kroków do upadku poziomu cywilizacyjnego i standardów życia codziennego;

-                           infrastruktura: w Polsce pokutuje dziewiętnastowieczne, a przynajmniej przedwojenne definiowanie infrastruktury jako układu dróg, rur i przewodów elektrycznych („drp”), ale nawet na tym polu nasz kraj znajduje się niemal na końcu listy naszego regionu świata. Niesprawność i archaiczność tak pojmowanej infrastruktury można skwitować powiedzeniem: jest, ale jakby nie było, tymczasem świat dawno już przeniósł infrastrukturę w obszary teleinformatyki, sieci, struktur, systemów, dla których „drp” jest tylko przestarzałym szczególnym przypadkiem. Na tym polu Polska jest zacofana, zdana na rozwiązania „z importu”;

-                           ruch obywatelski: trzeba jak najszybciej przerwać niebezpieczną, coraz szczelniejszą barierę społeczno-ekonomiczną. Po jednej stronie tej bariery znajduje się coraz bardziej hermetyczna warstwa ludzi mających zapewniony wysoki standard życiowy dla siebie i kilku następnych pokoleń, a jeszcze państwo pokrywa koszty ich funkcjonowania z budżetu, po drugiej strony tej bariery znajduje się pozostała ubożejąca ludność: niektórzy mają jeszcze przyzwoity dochód, ale „dokładają” do każdego swojego ruchu z własnej kiesy, więc prędzej czy później grozi im ubóstwo. Ludziom przedsiębiorczym i aktywnym w dziedzinie biznesu, twórczości, intelektu itd. należy stworzyć warunki swobodnego działania dla dobra publicznego, przy zachowaniu, a raczej wdrożeniu mechanizmów społecznej kontroli nad ich poczynaniami;

-                           rolnictwo: dla naszego kraju postawienie na rolnictwo jest warunkiem „być albo nie być” uratowania suwerenności, jeśli pamiętać, że rolnictwo to nie tylko uprawy, hodowla, gospodarka leśna i rybołóstwo, ale też wszelkie dziedziny przetwórstwa spożywczego oraz wykorzystanie płodów ziemi (meblarstwo, budownictwo, poniekąd włókiennictwo, drogownictwo), na koniec zaś wytwarzanie narzędzi, maszyn rolniczych, pasz, nawozów, środków ochrony roślin, melioracje, usługi zaopatrzeniowe i dystrybucja, weterynaria i doradztwo rolnicze, giełdy i targowiska. We wszystkich tych branżach pracuje około połowy zatrudnionych w Polsce, a na pewno w obszarze poza największymi metropoliami: kiedy ludność naszego kraju przyzwyczai się do tej myśli, (dotąd robiono wszystko, by ludziom zdawało się, iż żyją w jednym z najlepiej technicznie rozwiniętych krajów świata), zaakceptuje potrzebę promowania i unowocześniania polskiego rolnictwa oraz powrotu na tradycyjne rynki, lekkomyślnie porzucone;

 

Ktoś tendencyjnie krytyczny może powiedzieć, że wymienione 8 punktów jest zbyt oczywistych i zarazem zbyt ogólnych. Może i racja, ale odsyłam do moich licznych publicznych wypowiedzi, w tym tych ostatnich, z kampanii wyborczej. Tu ograniczam się do spraw najbardziej podstawowych, które wynikają przecież jako logiczne następstwo tego, co poruszyłem w tym tekście powyżej.

 

 

*          *          *          *          *

 

 

Być może niektórzy są zaskoczeni zarówno moimi poglądami, jak też formą i miejscem ich opublikowania. Zawiniłem bowiem tym, iż zaniedbałem stałego „dyżurowania” w środkach masowego przekazu. Proszę mi nie brać tego za złe: w ciągu ostatnich kilku lat miałem naprawdę dużo roboty, na propagandę nie starczyło już czasu. Jednak kto śledził życie publiczne, w tym tekście znajdzie raczej potwierdzenie tego, co robię i mówię od dawna.

 

 

 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje

Tematy do dyskusji: Być Posłem prawdziwym

Nie znaleziono żadnych komentarzy.