Jan "Myslnik" Herman

Wiecowisko

2010-03-05 01:11

Wiecowisko

/tekst może dłuższy, ale na temat/

 

We współczesnym świecie, dalece post-helleńskim i post-romańskim, przyjęło się argumentować swoje własne, oryginalne poglądy drogą cytowania zręcznie dobranych autorów, najlepiej tych będących właśnie „na topie”, czyli w „mainstreamie”.

 

Platon i cała Hellada, podobnie jak Cycero i cała Roma – nie mieli tego problemu. Konfabulowali do woli, byle tylko trzymać się jakiejś logiki. Nie bez znaczenia była osobista charyzma: niektórzy ludzie „tak mają”, że chętniej ich się słucha nawet jeśli bzdurzą, a jeśli do tego gadają do rzeczy – mogą stać się klasykami.

 

Europejskie Średniowiecze miało jeszcze prościej: ówcześni mędrcy cytowali wprost Pana Boga, a jakimi kanałami Bóg ich inspirował – znów zależało od charyzmy oraz – dodatkowo - od kościelnych hierarchii. Wątpliwości rozstrzygano prosto: kto szukał dziury w całym, widocznie miernej był wiary, takich brała na warsztat Inkwizycja – i sprawy sporne wyjaśniały się w sprawdzalny sposób.

 

Po znaczącym odchrząknięciu dopiszę, że o ile w Średniowieczu byliśmy gniazdem tolerancji, o tyle ostatnio przerabialiśmy to samo w naszej części świata, tyle że w wydaniu stalinowskim.

 

Mniej-więcej od 200 lat w dobrym tonie jednak jest to, co na wstępie, czyli opatrywanie swoich złotych myśli cytatami z książek należących do – dynamicznie zmieniającego się – kanonu. Wtedy i twoje nazwisko przejdzie jakoś do annałów. Są zresztą niezmiernie liczne profesury, które niczym innym nie są podparte, tylko jednym wielkim ciągiem cytatów, bowiem tak się składa w życiu akademickim (na przykład polskim), że jeśli potrafisz dać wspólny tytuł jakiemuś kompendium cytatów – cenią cię równie mocno, jakbyś sam to wszystko wymyślił. Niejeden widziałem upadły projekt, któremu nie brakło logiki, tylko „cytatowej erudycji”, nawet jeśli byłby on przewrotem kopernikańskim na tle dotychczasowego sposobu myślenia. Einsteinów ci wszędzie dostatek, tylko że nieliczni z nich mają mądrych recenzentów.

 

Oczywiście, jedna na sto pozycji przyjętych do kanonu dorobku naukowego wyraźnie przeciwstawia się zastanemu porządkowi naukowemu. Kto je odnajdzie w bibliotecznym gąszczu?

 

Teraz już wydało się: będę pisał o Internecie.

 

Podobno panuje w nim nieokiełznana niczym wolność (pomijam inwigilację plotkarską, albo polityczno-bezpieczniacką czy hakerską, a także peregrynacje biznesowo-plagiatorskie). Czymże jednak jest wolność, skoro w tym samym momencie, kiedy wrzucam ten oto tekst do Netu, kilka może tysięcy podobnie nawiedzonych robi dokładnie to samo na ten sam temat?

 

Ano, są sposoby i na to. Wymienię kilka z nich (sprawdźcie):

  • oryginalny tytuł strony www (kiedyś użyłem Busola Społeczna) albo tekstu (używałem: kamaryland, amalgamacja, postlisbonia, luzmen);
  • oryginalna nazwa autora (np. Azrael, pozdrawiam!) albo instytucji (Attis – też pozdrawiam!);
  • „podwieszenie” się pod dobry internetowy team (salon24, Studio Opinii);
  • po podhalańsku: dopisanie śmiesznego przydomka do nazwiska (Jan Myślnik Herman);
  • i tak dalej: ukazanie się tekstu w pierwszej odsłonie wyszukiwarki – murowane!;

 

Fachowcy od razu krzykną: taż to jest elementarz pozycjonowania internetowego! Odkrzykuję echem: głupoty gadacie, choć poprawne formalnie. To wszystko są sposoby na to, żeby zakrzyczeć mądrzejszych (być może) od siebie, ale zajętych wyłącznie tworzeniem wartości intelektualnych, a nie ich propagowaniem. Czyli jesteśmy z powrotem na ateńskiej Agorze czy jakim innym Forum Romanum: jeśli cię nie zauważą zwabieni pozamerytorycznie, to choćbyś był prorokiem i geniuszem w jednym – szkoda żebyś gębę otwierał.

 

Łapię się na tym, że – pisząc coś w przekonaniu, iż będzie mądre, piękne albo dobre – wyszukuję „dla wsparcia” trochę odpowiednich cytatów w Internecie. Jasne, trzeba to weryfikować, bo chłamu też tam niemało. Ale też nie skąpię cierpliwości i wpisuję po 10-15 słów kluczowych, przeszukuję do 25-tej odsłony wyszukiwarki (dając szansę mniej obytym w pozycjonowaniu), zmieniam wyszukiwarki, tropię ślady podpowiedziane w wynikach. Czyli kwerenduję dokładnie tak jak się to robi w Bibliotece Narodowej, tyle że zajmuje mi to mniej czasu, a jeszcze mogę przy tym zajadać chleb ze smalcem i puszczać ulubioną muzyczkę.

 

Mimo to mam przekonanie, że co najwyżej kilkuset internetowych publicystów i tyleż umieszczonych w Internecie organizacji (stowarzyszeń, fundacji, redakcji, firm) - opanowują polską sferę intelektualną równie dobrze, jak czyni to kilka stacji TV, kilka rozgłośni radiowych i kilkanaście tytułów prasowo-czasopismowych. To się jakoś tak nazywało: rząd dusz.

 

Żeby coś wyjaśnić, wróćmy do Średniowiecza, może w wersji stalinowskiej, bo tę jakoś lepiej znamy. Otóż panował wtedy pewien kanon intelektualno-kulturalny składający się z około 1000 prawd i nazwisk, rytych gdzie się tylko da złotymi zgłoskami, mających oficjalne imprimatur, swoisty stempel: to wyznawajcie, a wszystko inne podpinajcie pod to – wtedy będzie wam dane. Jeśli zaś wyda się wam, że gdzieś tu fałsz jest – przemyślcie to jeszcze raz (w czasach mojej młodości „przemyśl to” oznaczało: zmień zdanie, chłopcze, bo pożałujesz).

 

Konsekwencją takiej polityki było całkowite wyeliminowanie „platońskiej” czy „einsteinowskiej” konfabulacji, ludzie inteligentni z natury popadali w rozmaite kłopoty, zaś ludzie inteligentni politycznie stawali się autorytetami, choć propagowali niemal wyłącznie cytaty, udając, że deklamują je własnymi słowami. Oczywiście, funkcjonował zawsze tzw. drugi obieg, ale ani on nie miał zasięgu, a jeszcze był ustawiany w roli podejrzanego, szemranego. Dziś to jest już sztuka wielkich lotów: zawodowi publicyści sieciowi wyniuchują tych 5-7 spraw będących tu-teraz-dziś na topie – i komentują, a sam ów temat wynosi ich na szczyty przeglądarek.

 

Dawali się na to nabierać – w Średniowieczu i „za komuny” – niemal wszyscy. Dam sobie uciąć wiele, że nawet ci, co zasłynęli jako dysydenci, początki (i może więcej) swojej edukacji mają nasączone przekazem imprimaturowym. O ich dysydenckiej „karierze” nierzadko decydował towarzyski przypadek, jakieś traumatyczne zdarzenie, ale też – niekiedy – błysk Racji, olśnienie. Myślę, że na Wysokościach nie obrazi się ksiądz kanonik Kopernik i inni autorzy ksiąg zakazanych: wszak zaczynali jako „ludzie systemu”! Nie obrażajcie się też – upraszam – Kuroń, Kołakowski i wielu innych wybitnych z „kapelanem Transformacji” Leszkiem B. na czele, którzyście zaczynali pod wdzięcznymi skrzydłami Matki-Partii. Wszak jeden ze słynniejszych listów polskich, ten z 1964 roku, autorstwa K. Modzelewskiego i J. Kuronia – był nasączony troską o to, by socjalizm w Polsce przystawał do pryncypiów, by nie wyradzał się w nie-wiadomo-co.

 

Mówię to tylko po to, by uświadomić niepohamowanym czytelnikom wszystkiego, co w Sieci zamieszczone, iż mają oto do czynienia z powolutku, ale konsekwentnie totalitaryzującym się Internetem, i nie chodzi wcale o chińskie czy białoruskie (a nawet tuskowe) próby cenzorskie, tylko o to, że Prawda, Dobro i Piękno – nawet jeśli już publikowane w Necie – nie zawsze znajdują się na półkach najłatwiej dostępnych, warto zatem poszukać głębiej, mniej niecierpliwie, aby – może – znaleźć perełkę.

 

Tych zaś publicystów, którzy zdobyli sobie zasłużoną pozycję na internetowym Wiecowisku – warto uczulić: wiedząc o co tu chodzi, sami wskazujcie na „uzdolnioną młodzież”, która nie umie z Wami konkurować. To Wam też dobrze zrobi.

 

Aha: do Biblioteki Narodowej nadal chętnie zaglądam, polecam to też innym, w każdym mieście jest księgozbiór godny przejrzenia.

 

 

 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje

Tematy do dyskusji: Wiecowisko

Nie znaleziono żadnych komentarzy.