Jan "Myslnik" Herman

Budżet: realia i wirtualia

2010-10-01 03:26

 

 

Nie trzeba urodzić się ekonomistą, żeby rozumieć podstawowe zasady funkcjonowania budżetów wszelkich. Zresztą, wiadomo, że na polityce, ekonomii i medycynie znają się wszyscy.

 

Tym bardziej szeroko otwieram paszczę, kiedy obserwuję egzaltację budżetową ostatnich dni w Polsce. Po co komu ona?

 

Każdy budżet, od domowego czy biznesowego, poprzez samorządowy, aż po państwowy albo kontynentalno-regionalny, ma w różnych proporcjach cały czas trzy osie:

 

Oś survivalowa definiuje poziom konsumpcji.

 

Oś progresywna definiuje dynamikę wzrostu-rozwoju.

 

Oś merkantylna definiuje „stosunki wymienne” z innymi budżetami.

 

Ot, cała filozofia.

 

A teraz objaśnijmy to, co może się okazać zbyt napuszone.

 

Człowiek swoje zabawy gospodarcze uruchomił dla siebie samego, dla swoich korzyści, „by żyło się wciąż lepiej”. Jeśli w jego bezpośredniej dyspozycji, niejako w zasięgu ręki, jest pakiet dóbr równy 100, a on potrzebuje do przeżycia 50, ewentualnie do przytycia 70 – może robić zapasy w wielkości 30-50, albo konsumować 50-70 i resztę czasu poświęcać rozrywkom czy leniuchowaniu. Tak funkcjonuje właśnie oś survivalowa. Leniuchujący lub hulający osobnik ryzykuje, że jutro burza zmiecie jego „spichlerz” i będzie głodował, zanim nie znajdzie nowego źródła utrzymania.

 

Dlatego myślący „o jutrze” osobnik część tego co dostępne lokuje w zapasach, zaś część „prywatyzuje”, zagospodarowuje, pielęgnuje: co prawda, traci czas, energię i zapobiegliwość, które wolałby przeznaczyć na rozrywki i leniuchowanie, ale zabezpiecza się przed kataklizmem, a nawet zwiększa „płodność” tego, co mu dała Natura, tego co zastał. Tak działa oś progresywna. Jakby co – to on ze 100 zrobił 130, niech wichura pochłonie połowę, on ma i tak 65 do dyspozycji, głodny chodził nie będzie.

 

Myślący zaś o „pojutrze” osobnik kuma się z innymi osobnikami z dwóch powodów: wymienia z nimi dobra „swobodne” (ponad konsumpcję 50-70) oraz wymienia pomysły (i „technologie”) progresywne. Tworzy, współtworzy z nimi Rynek. Tak działa oś merkantylna budżetu, na którą kierowane są „swobodne” środki uzyskane z tego, co ponad konsumpcję 50-70. Oś merkantylna jest albo ekstensywna (zamiast samych jabłek mamy jabłka i pomarańcze), albo intensywna (zamiast jabłek mamy jabłonie).

 

Każdy budżet – powiedziano – w swoich specyficznych proporcjach rozpościera się na tych trzech osiach. Nie ma takiego mądrego, który arbitralnie zadekretować potrafi, jakież to proporcje są potrzebne tu-teraz, w konkretnych okolicznościach.

 

Vincent Rostowski ma kłopot polegający na tym, że oś survivalowa rozdęła mu się do 90, na resztę pozostało co najwyżej 10. Oś merkantylna dostarcza mu dodatkowo 50 (fundusze unijne), ale rozpasana „rynkowość” powoduje, że rozmaici wydrwigrosze natychmiast „konsumują” z tych 50 aż 45, po prostu aplikują o dotacje i je chłoną dla siebie nie patrząc na dobro ogólne Gospodarki, nie przeznaczając funduszy na oś progresywną.

 

Zatem nie dość, że Rostowski dysponuje zaledwie marnymi 15 „swobodnych” dóbr, to jeszcze budżet „wisi u klamki” europejskiej, bez niej już dawno zmiotłaby go wichura.

 

I co on robi? To, co „powinien”: zaciska pasa, czyli obcina konsumpcję, aby mu się zapas zwiększył do 20, 25, 30. Bo to i tak nie jest zapas, tylko „deficyt budżetowy” i podobne obciążenia z okresów przeszłych. Czyli gość zarządzający budżetem zachowuje się jak matoł: nie wpuszcza do pustoszejącego spichrza najsłabszych (zobacz pozycje do wycięcia w budżecie i podwyżki podatkowe), a rynkowych rozbójników wpuszcza do tego budżetu przez okna i „z tyłu sklepu” (patrz: ulgi i rozdawnictwo oraz „komercjalizacja” obszarów „non possumus”).

 

Jeżeli Vincent i jego mocodawca Donald nie zaprogramują sensownego „odzyskania” osi progresywnej, która „pomnaża” dostępne dobra budżetowe, to przy pierwszej wichurce całość się wywróci. A nawet bez wichurki, bo wszystko co ma trzymać Gospodarkę – próchnieje.

 

Skąd wziąć na progres?

 

Najbardziej hulaszcza jest w Polsce Ultragospodarka (używałem tego pojęcia, poszukajcie w googlarce). Na Ultragospodarkę składa się Administracja, Infrastruktura, Walory i Polityka. W „normalnych” warunkach cztery te nieproduktywne obszary wspierają żywą, soczystą, owocną gospodarkę, opartą na naturalnej żywotności ekonomicznej, mnożnikując ją. Ale akurat u nas Administracja żyje z budżetu „z góry”, nie czuje się w obowiązku wobec „oddolnego” podatnika, a dodatkowo pobiera za każde pierdnięcie, i jeszcze lubi podstawiać każdemu nogę, co zaburza robotę progresywną. Infrastruktura finansowana jest z budżetu, ale odrębnie wystawia rachunki za swoją wątpliwą urodę (płatne drogi, koleje, porty, prąd, internet, co tylko chcesz), a do tego funkcjonuje na zasadzie „pełno jej, a jakoby jej nie było”. Walory (banki, ubezpieczalnie, budżety lokalne, moce kredytowe i gwarancyjne, fundusze typu ZUS, OFE, parabudżety, różne „eko”, itp.) zamiast nasączać Gospodarkę – odsysają ją z „wolnych środków”, a jeszcze sobie życzą prowizje i zabezpieczenia, do tego potrafią zrujnować każdego odmawiając ostatniej transzy. Polityka (czyli wesołe życie partyjne) zamiast organizować dodatkowe środki, sama robi za jemiołę i obsadza wszystkie rany gospodarcze, gdzie może jeszcze possać krew.

 

Przeciętny obywatel, a na pewno przedsiębiorcza i zapobiegliwa część ludności, ma wrażenie, że bez Ultragospodarki żyłoby się lepiej niż z nią. A skoro za Ultragospodarką stoi „władza” – to my wszyscy zamiast robić swoje zaczynamy też żądać. Powszechniejąca roszczeniowość (albo – jeszcze gorzej – robienie na boku, czyli szarostrefowość) czyni dziury budżetowe jeszcze bardziej dokuczliwymi.

 

Przed kilkunastu laty sporządziłem dla Miasta Lęborka strategię wieloletnią. Leży odłogiem do dziś, obśmiana, choć radni w komisjach dobrze ją ocenili. Promowała ona tzw. budżet wirtualny. Co to jest?

 

Zamiast wybrukować 1 km chodnika – wybrukujmy 700 metrów, a pozostałe środki przeznaczmy na wkład własny aplikując o fundusze unijne (wsparcia, pomocowe, niekoniecznie z Europy). Jeśli się powiedzie – starczy środków na 2 kilometry chodnika, albo kupi się fabrykę kostki brukowej i będzie po wsze czasy brukowanie Lęborka.

 

To samo zaproponowałem – z różnym skutkiem – w wielu miejscach: podpowiadając wspólnotom mieszkaniowym, doradzając izbom gospodarczym, a nawet w „czystym” biznesie. Czasami słowo „wirtualny” okazuje się barierą zamykającą zdolność pojmowania, o co chodzi. Ale nie zmienię tego słowa, bo pasuje. Bo uchwalając budżet nie mamy tych dodatkowych pieniędzy, a jedynie możemy je mieć, jeśli zabierzemy się za to fachowo.

 

Powtórzę więc to samo Vincentowi: zabierz pan nie dziadziejącej ludności i mikro-biznesowi, bo ich tylko wkurzysz i osłabisz ich pasjonarność, wolę walki o lepsze jutro. Zabierz pan Ultragospodarce, na przykład utnij dotacje partyjne (i tak korupcja polityczna kwitnie, no nie?), obniż rentowność bankierom, ubezpieczalniom, OFE, daj po łapach kosztorysantom infrastruktury (tam wszystko drożeje tuż po wygranych przetargach), przewietrz urzędnicze biurowce (niech krawaciarze i paniusie posmakują potu w codziennym trudzie, odechce im się ciemiężyć „petentów”). Spokojnie z tych źródeł odzyskasz pan 50 miliardów, służę bardziej szczegółowymi analizami (nie za darmo).

 

 

PS:

Za rządów Premiera JK zostałem poproszony o pół ekspertyzy na temat ewentualnych skutków podwyższenia minimalnego wynagrodzenia (potem dowiedziałem się, że drugą część – o zgrozo – miał pisać Marek Góra, dla jednych profesor od II filaru, dla mnie kolega z grupy dziekańskiej, nie czujący społecznego sensu gospodarki, za to sprawny w zabawie wskaźnikami jak na flipperze). Wstępnie wtedy zaserwowałem, że to ściema. Uzasadnienie: co za różnica, jeśli pracującym podwyższę o 100-150 złotych minimalność? W branżach, gdzie się minimalnie zarabia, i tak połowa idzie „z ręki do ręki”, więc podwyżka będzie tylko formalna, a i tak 2 miliony bezrobotnych tej podwyżki nie zobaczy i się wkurzy, bo ich zasiłki nie wzrosną, jeśli w ogóle takie dostaną. Do tego wkurzą się ci, którzy zarabiają 100-200-300 złotych powyżej minimum, Bo ich owo minimum „dogoni”, obniżając jakiś mikro-prestiż i podrażając koszt codziennych zakupów.

 

Kiedy zatem wstępnie ogłosiłem, że ekonomiczny sens podwyżki żaden, zaś społeczny oddźwięk – fatalny, to już nie musiałem pisać ekspertyzy. Bo tam się najpierw podejmuje decyzję „polityczno-marketingową”, a dopiero potem szuka się jej uzasadnienia. Pewnie profesor Góra swoje zadanie wykonał.

 

Czytam o setkach rozmaitych lekarstw na dziurę budżetową – i wszystkie prawie mają ten sam sens, co owa podwyżka minimalnego wynagrodzenia.

 

 

*             *             *

W sedno, Vincent, trzeba celować, a nie omykać się po bokach, ze strachu by nie tknąć Ultragospodarki, by nie podnieść adrenaliny politycznej. Tu się Tuskenkampf (patrz: googlarka) nie zda na nic.

 

 

 

 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje

Tematy do dyskusji: Budżet: realia i wirtualia

Nie znaleziono żadnych komentarzy.