Jan "Myslnik" Herman

@ ACTA a prawa autorskie @

2012-01-24 18:43

Nie mam żadnych wątpliwości, że w sprawie ACTA nie są najważniejsze ani prawa autorskie (a właściwie interesy lobbystów-producentów żyjących z cudzej twórczości), ani przestępczość zwana piractwem internetowym. Jeśli miałem jakieś wątpliwości – zniknęły one po lekturze polsko- i angielsko-języcznej wersji tego dokumentu.


Zresztą, ktokolwiek ma poczucie, że jest obywatelem, powinien się obudzić na sam sposób wprowadzania tego dokumentu: redagowali go w tajemnicy Amerykanie (USA jest największym na świecie, niedoścignionym inwigilatorem własnych obywateli i cudzych państw), a w Polsce „podpisano” go 18 listopada, czyli w dniu powołania nowego rządu (który z ministrów zatem to czytał?), bez żadnych konsultacji, choć ich oddolnie żądano.


Nie o to zresztą chodzi, jaki jest tytuł dokumentu i deklarowane „dużymi literami” jego przesłanie. Mimo to zajmę się tematem praw autorskich.


Prawa autorskie (w wersji angielskiej „copyright”, czyli uprawnienie do powielana) mówi o tym, że wyłącznie autor (właściciel praw autorskich) może multiplikować swoje dzieło i je udostępniać, chyba że odda te prawa komuś innemu. W 99% przypadków na świecie autorzy-twórcy oddają swoje prawa autorskie tzw. producentom. Mówimy o rynku muzycznym, plastycznym, filmowym, publicystyczno-pisarskim, naukowym, patentowo-wynalazczym, racjonalizatorskim, teleinformatycznym, mówimy też o wizerunkach, hasłach, tytułach, bon-motach, reklamach, znakach towarowych, niektórych „sposobach”. Poza tymi rynkami mamy drugie tyle twórczości ludzkiej niczym nie chronionej, co jest polem nadużyć.


Producent to ktoś, kto najczęściej zamiast wrażliwości artystycznej i talentów intelektualnych ma zmysł praktyczny, biznesowy. W konsekwencji to producent zyskuje na tym, że jakiś autor „ma to coś”. Więcej: czasem producenci potrafią wylansować badziewie, wmówić nam, że bez tego badziewia nasze życie byłoby puste, marne i jałowe. Autor dostaje byle-co, producent zaś „trzepie kasę”. Sam ukradł (bo jak nazwać umowę przeniesienia praw autorskich za bezcen na kogoś, kto „trzepie kasę”?) – ale krzyczy na cały świat „łapać złodzieja”, kiedy ktoś wchodzi mu w szkodę.


Pierwszym postulatem powinno być: producent-wydawca-promotor nie może zarabiać na dziele więcej niż autor. Do tego powinno się precyzyjnie zdefiniować autora.


Drugim jednak postulatem powinno być „wygaszanie praw autorskich”. O co chodzi? Jeśli ktoś szczęśliwie ułożył „macarenę”, to każde publiczne wykonanie „macareny” (pomijając „na żywo”) powinno być „wygaszane” co do ceny, tak jak działa prawo o amortyzacji: np. pierwszy 1000, albo 100 tysięcy wykonań-kopii ma jakąś wartość rynkową, potem owa wartość spada przez jakiś czas aż do „wyzerowania”. Zauważmy bowiem, że autor wziętego dzieła (a raczej jego producent-wydawca-promotor) przy odpowiednio poprowadzonym marketingu może już do końca życia nic nie robić, tylko realizować czeki za popularność. To się w ekonomii nazywa kapitał fikcyjny: masz tytuł do dochodu, czyli do czerpania ze społecznej puli dobrobytu, choć nic do niej nie wkładasz.


Oczywiście, że mechanizm „wygaszania-amortyzacji” wymaga profesjonalnej, ekonomicznej reguły, ale jest zdrowszy niż to, co narzucają nam producenci-wydawcy-promotorzy.


Jeszcze raz na koniec podkreślę: nie o prawa autorskie (kopyrajty) chodzi w sprawie ACTA. Ale to już byłoby o polityce. Może zatem tylko polecę swój tekst „Prywatyzacja Państwa?”.
 

Wyszukiwanie

Kontakty

Pasje-moje